Łukasz Adamski opisywał „Vinyl” z nadziejami na dobre widowisko po trzecim odcinku, ja po odcinku ósmym twierdzę, że Martin Scorsese i Mick Jagger, współproducenci tego serialu HBO, przyłożyli rękę do znakomitego portretu epoki.
Rok temu w Krakowie przed Dworcem Głównym moją uwagę przykuła znajoma melodia. Chłopak grał na gitarze „Schody do nieba” Led Zeppelin. Robił to dobrze, odruchowo obdarowałem go znaczną sumą. To jeden z utworów mojej młodości, starszy od tego wykonawcy. Myśmy tego słuchali w latach 70., nie drugiego dnia po wydaniu płyty, ale z jaką fascynacją.
Przypomniałem to sobie, kiedy Robert Plant grany przez aktora pojawił się w „Vinylu”. Urok serialu o płytowym biznesie lat 70. w Ameryce polega na tym, że epizodami są tu postaci prawdziwe, od Johna Lennona po Andy’ego Warhola, obok głównych, fikcyjnych. A w tle feeria muzycznych smaczków.
Oglądamy ludzi żyjących marnie, szwindle w zawrotnym tempie, w rytmie nieustannego ćpania. Jest wszystko: od nabierania kumpli, przez molestowanie i stręczenie, po wysługiwanie się mafii. Widzimy, jak deptana jest wrażliwość sprzedawanych jak śledzie w beczce muzyków. Rick Finestra grany brawurowo przez Bobby’ego Cannavale’a, brzydki, ale charyzmatyczny muzyczny wydawca, jest ludzkim wrakiem, choć z intuicją. I czasem odzywa się w nim dusza kogoś, kto kiedyś kochał muzykę.
Ten ciąg epizodów i tłum postaci ogląda się świetnie niczym precyzyjnie zaplanowaną mozaikę. Początkowo, chwilami, czułem się zmęczony opowieścią właściwie bez bohaterów jednoznacznie sympatycznych. Wszyscy są tu utytłani, bezwzględni, nielojalni. Zarazem byłem porażony wyobraźnią autorów. Jest tu miejsce na epizod rodem z pozornego horroru (martwy przyjaciel Finestry włóczący się za nim w jego skąpanym w kokainie umyśle) i na kapitalną biograficzną anegdotę, jak w scenie z Elvisem Presleyem.
Zawsze krytykowałem kult artystów. Z wiekiem coraz lepiej rozumiem, że jakkolwiek byliby straszni, są szczególnym gatunkiem. Głupi czy zdeprawowani, mają wrażliwość pozwalającą im przynosić nam, często sympatyczniejszym i mądrzejszym, wielkie przeżycia. Są takie epizody w „Vinylu”: gdy antypatyczna kapela Nasty Beast szuka duszy dla swego utworu albo gdy pragmatyczny wspólnik Finestry chce zastawić dom, żeby ociosać autentyczny talent.
Naturalnie grozi takim obrazom fałszywa nuta: zobaczcie, to potwory, ale mają prawo, bo sztuka. Ja tak nie uważam. Ale jeśli „Schody do nieba” wykreowano w rynsztoku, warto nad tym pomyśleć. No i inna uwaga: rock, blues, nawet dobry pop, mają, to widać po latach, duszę
Piotr Zaremba (wSieci)
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/288441-wsieci-vinyl-kokaina-i-dusza-recenzja