Wspólnota muzyki – harmonia w świecie konfliktów, napięć i rywalizacji

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Plakat zapowiadający koncert Dikandy/SPÓŁDZIELNIA DOM QLTURY
Plakat zapowiadający koncert Dikandy/SPÓŁDZIELNIA DOM QLTURY

Od lat nie sprawiłem sobie takiego oryginalnego i atrakcyjnego świątecznego prezentu. I pouczającego. W którym nie tylko usłyszałem rzeczy piękne, ale i zobaczyłem.

W Niedzielą Palmową wybrałem się na koncert zespołu Dikanda. Nie szedłem w ślepo. Bodajże rok temu, będąc towarzysko u jednego ze swoich dobrych znajomych, rozmawialiśmy o koszmarnych rządach Ewy Kopacz. Aby choć trochę wprowadzić łagodnego nastroju, podczas gorącej rozmowy - gospodarz był nieco zawiedzionym zwolennikiem PO, a przede wszystkim przestraszony perspektywą zwycięstwa PiS - w tle leciała płytka Dikandy. Nagle jedna z piosenek – Amoriszja – przykuła moją uwagę niezwykła melodyjnością, wpadającą w ucho. Poprosiłem kolegę, aby puścił piosenkę jeszcze raz. Na tej samej płytce była też znana piosenka Gorana Bregowica Ederlezi. I znowu wzbudziła mój zachwyt – stylem wykonania i aranżacją. Nie tylko dorównywała oryginałowi, ale miała ciekawszą aranżację, odbiegającą od pierwowzoru i zarazem przewyższające swą jakością wykonanie. Było bliższe również rewelacyjnemu wykonaniu albańskiej piosenkarki Besy Kokendhimy. Jednakże w oryginale solistkę – młodziutką dziewczynę o wspaniałym głosie – w refrenie wspierał spory chór kobiecy, a Kokondhimę 16 osobowy chór męski. A tu tylko włączająca się dyskretnie, ale wyraziście, jedyna koleżanka z zespołu. – Gdzie masz w tej piosence pisowską agresję? – pytałem gospodarza. – Nie jest po prostu taka mdła, jak ta twoja Kopacz. Wszystko, co żywe i gorące to dla ciebie ostre i trudne do przełknięcia. Chciałbyś tylko wszędzie słyszeć tylko platformerski lukier, bo spokój bliski stagnacji najbardziej ci odpowiada – toczyłem z nim spór, w którym piosenka była tylko pretekstem.

Kiedy zobaczyłem afisz zapowiadający jedyny koncert Dikandy w stolicy w tym czasie, pomyślałem, że takiej okazji nie mogę przepuścić. I dobrze zrobiłem. Niezwykły wieczór. Z kilku powodów. Głowa wypełniona piękną muzyką bałkańską. Mała estrada rozsadzana żywiołowymi rytmami melodii wschodu pomieszanych z echami muzyki cygańskiej. Fale tych rytmów przetaczające się przez gorąco reagująca widownię. Zespół zawojował widownię. Stanowiły go dwie wokalistki – Anna Witczak, grająca też na akordeonie i wcielająca się we frontmankę oraz o niezwykłym głosie Katarzyna Bogusz, perkusista Daniel Karczmarczyk, kontrabasista (ale nie ten z „Wczasów w góralskich lasach” Wojciecha Młynarskiego), Grzegorz Kolbrecki oraz gościnnie na gitarze Dariusz Malejonek. Powiedzmy prawdę, trafiłem cudem. Mogę powiedzieć jedno. Od pięćdziesięciu lat nie byłem w takim pomieszczeniu. Nie sądziłem, że jeszcze takie się uchowały. Nosi nazwę Klub Spółdzielnia Dom Qltury na Woli, dwa kroki od Powązkowskiej, na Burakowskiej. Na zewnątrz budynek wygląda jak nieczynna, pusta od lat remiza ochotniczej straży pożarnej. Wewnątrz nie lepiej. Kiedyś o takich lokalach mówiono: „Obskurna tancbuda”. Myślę, że z trudem mieściło się w niej ok. 300 osób. Wszyscy na stojąco, w tłoku, przez który trudno się przecisnąć. Tłum, który tańczył i śpiewał. Bo w tej skromnej, ciasnej przestrzeni , dzięki umiejętności błyskawicznego nawiązywania przez Dikandę kontaktu z widownią, koncert zamienił się w „miniaturowy Woodstock pod dachem”. Większość widzów szalała od pierwszej piosenki do ostatniej. Do piosenek na bis.

Tego wieczoru w Klubie, w którym schody, prowadzące do sali widowiskowej na piętrze, w czasie pokonywania ich wymagały koncentracji, aby nie złapać na nich, w którym ściany straszyły czerwonymi plamami cegieł po obsypaniu się z nich tynku, była wysepka prawdziwej Warszawy. Nie tej sztucznej, aspirującej do elity społeczeństwa z Sali Kongresowej czy pokazów filmowych twórczości Andrzeja Wajdy w Teatrze Wielkim, w smokingach i kreacjach, lecz zwykli Warszawiacy. Chłopcy i dziewczęta z Woli, Bielan, Pragi i Bródna. Młodzi i dojrzali, samotne dziewczęta i dojrzałe kobiety, samotni chłopcy i tacy mężczyźni. I szczęśliwe młode pary, i małżeństwa. Przekrój przeciętnych mieszkańców stolicy, którzy przyszli nie po to, aby się pokazać. Znaleźli się tam tego wieczoru, bo kochają muzykę, która jest dla nich przyjemnością i radością. Którzy tę radość, ale też miłość do muzyki, uznanie dla klasy wykonawców, potrafią w spontaniczny, naturalny sposób okazać. W ten specjalny sposób, tańcząc i podśpiewując na znak Anny Witczak, dziękować przez cały koncert zespołowi za to, co im tego wieczoru daje. I najważniejsze, gdzie wszyscy nawzajem siebie akceptują. Odnoszą się do siebie z sympatią i życzliwością. Bezinteresowną. Wirtuozi tańca do tych, którzy poruszają się jak kłody, a mający dobry słuch muzyczny do tych, którym słoń nadepnął na ucho.

Czy nie może być taka cała Warszawa? A Polska?

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych