1 kwietnia na polskie ekrany wchodzi film „Pasolini” Abla Ferrary, zwanego „reżyserem z pogranicza” i „undergroundowym Scorsese”. Autora filmów pełnych przemocy jak „Miasto strachu”, „Króla Nowego Jorku”, a zwłaszcza „Złego porucznika” z Harveyem Keitelem. Ferrara, sam gej, zabrał się do realizacji filmu – hołdu dla jednego z najbardziej dwuznacznych włoskich reżyserów, Pier Paolo Pasoliniego.
Pier Paolo Pasolini był w latach 60. I 70. prawdziwą ikoną środowisk intelektualnych i artystycznych. Jego nazwisko wymieniało się jednym tchem z reżyserami tego kalibru co Fellini i Visconti – choć trudno o twórców tak bardzo różniących się od siebie niż ta trójka. Był maskotką kampusów uniwersyteckich i nazywano go „geniuszem naszych czasów”. Wspominając o nim – znam to z własnego doświadczenia studentki filmoznawstwa – mówiło się głównie, że „walczył o wolność indywidualną i nie zamierzał podporządkować się konwencjom”, i że „wyczulony na zło tego świata, współczujący, stał po stronie skrzywdzonych, i sam – jako artysta i homoseksualista – zaliczał się do wrogów państwa i Kościoła”. Ale niemal wcale o podwójnym życiu, jakie prowadził: za dnia subtelne, intelektualne dysputy z równymi sobie, a nocami wyprawy na dworzec Termini, siedlisko miejskich mętów, gdzie wyszukiwał młodziutkich chłopców, zdarzało się że nieletnich i zabierał ich na plażę w Ostii na ostry seks. Zapewne jako zdeklarowany komunista miał szczególne upodobania do męskich prostytutek z robotniczych dzielnic Rzymu.
Pamiętam, że Pasolini i jego twórczość zawsze budziły mój dyskomfort. Już w okresie wczesnego Gierka wydawał mi się typowym reprezentantem zachodniej „lewicy kawiorowej”, o której już wtedy nie miałam zbyt dobrego zdania. O ile wcześniejsze filmy, ”Włóczykij” czy „Mamma Roma”, mogły od biedy stanowić kanwę dysput politycznych o wyższości komunizmu nad kapitalizmem lub odwrotnie, a „Król Edyp” czy „Medea” analiz porównawczych postaw moralnych w starożytności i dziś, o tyle już od „Dekamerona” – o, to już było zupełnie inne kino! Homoseksualna pornografia, prowokacyjne manifesty obyczajowe, gdzie trudno było dopatrzeć się rozsądnej argumentacji, bo wszelkie próby dyskusji ucinane były krótkim „burżuj”, „filister” i „homofob”. Tak więc „Dekameron” według Boccaccia, „Opowieści kanterberyjskie” wedle Chaucera i „Kwiat tysiąca i jednej nocy” - stylowe, nawiązujące do włoskiego malarstwa renesansowego czy angielskiego średniowiecza - serwują widzom obscena w wersji straight i gay, które dziś spokojnie moglibyśmy nazwać pornografią. A już „Salo, czyli 120 dni Sodomy” według de Sade’a, to czysta pornografia pokazywana widzom w majestacie dzieła „geniusza naszych czasów”.
Już wtedy widać było jak kontrowersyjnym człowiekiem i twórca był Pasolini!. Z jednej strony włoska prasa konserwatywna informowała o tym, jak to 33 razy znalazł się przed sądem, najczęściej z paragrafu o nieobyczajność i „niszczenie ładu moralnego i religijnego”, z drugiej lewica – jak dziś Marek Staszyc z „Kultury Liberalnej” – że „Pasolini był ofiarą nagonki, bo nie mieścił się w kanonie drobnomieszczańskich norm. Drażnił, a jego przeciwnicy starali się upokorzyć go przed sądem. Jednak poeta świadomie przyjmował postawę prowokatora, dążył do sporu. Ten polemiczny etos wyznaczał kierunek artystycznych poszukiwań, ale był również budulcem, z którego artysta lepił własną, często paradoksalną tożsamość”. Czyli ekshibicjoniści, pedofile i inni „polemiści” zasługują na obronę, a sędziowie, którzy ich skazują to tylko czepialscy „burżuje i filistry”. Stąd tylko krok do konstatacji, że Pasolini został zamordowany nie przez młodego kochanka, żigolaka i drobnego przestępcę, lecz - jak sugeruje Abel Ferrara – przez grupę faszystów, którym przeszkadzały jego poglądy polityczne. Jeśli wziąć pod uwagę, że do zbrodni przyznał się „chłopak do wynajęcia”, Pino Pelosi, który podczas procesu wyjawił, że zabił reżysera, bo ten chciał go zgwałcić, co tu jest jeszcze do dodania? Może tylko to, że filmy Pasoliniego, zwłaszcza „Salo”, pełne są przemocy i seksu w wydaniu sado – maso, a wszystko – życie i twórczość reżysera – zaczyna układać się w logiczną całość?
Gdyby określić Pasoliniego dwoma słowami – kluczami, byłyby to homoseksulizm i marksizm. W takiej właśnie kolejności. I trudno zgodzić się na inne słowa – klucze, zaproponowane przez Małgorzatę Sadowską w „Newsweeku”, zresztą typowy lewicowy vollapuk: „wyczulony na zło tego świata, współczujący, stojący po stronie skrzywdzonych”. Czy nie to samo sowiecka prasa pisała kiedyś o Stalinie, chińska o Mao i kubańska o Che Guevarze? Dalej – Pasolini wyczulony na zło tego świata? Być może. Ale wszystko było w tym człowieku jakieś pogmatwane – nawet jego pasja do proletariatu przekładała się na upodobanie do młodziutkich chłopców z klasy robotniczej, a właściwie ze społecznego marginesu, drobnych złodziejaszków, męskie prostytutki, ćpunów. No i nic dziwnego, że reżyser Abel Ferrara zwierza się głównie „Krytyce Politycznej”, portalowi film.onet.pl czy „Newsweekowi”. W filmie także często pojawia się tytuł włoskiego dziennika, który pasuje do tej trójki jak rękawiczka do ręki – komunistyczna „La Stampa”, odpowiednik brytyjskiej „Morning Star” i polskiej „Trybuny Ludu”.
Film „Pasolini” Abla Ferrary to rekonstrukcja ostatniego dnia życia znanego reżysera. Właśnie zakończył realizację swego ostatniego filmu, skandalizującego „Salo”, i już pracuje nad scenariuszem kolejnego, pt. „Porno – Teo – Kollosal”, przy czym theos znaczy po grecku Bóg. Ten projekt – Ferrara inscenizuje fragmenty scenariusza – to pornografia o dość mętnym filozoficznym przesłaniu: oto grupa bohaterów pielgrzymuje po ziemi w poszukiwaniu nieba, wymienia dość pretensjonalne, a na pewno obrazoburcze uwagi o Bogu, wierze i Kościele, a po drodze spotyka ich wiele przygód, które mocno trącą pornografią. Reżyser mieszka z matką, odwiedzają go ekscentryczni przyjaciele – wyłącznie lewica, umawia się na recenzję z „La Stampą”, a wieczorem jedzie na Stazione Termini, wybiera młodego chłopca, zabiera go do restauracji, a potem na odludną plaże w Ostii. I tam następnego dnia 2 listopada 1975 roku, znajdują go ze zmasakrowaną twarzą i klatką piersiową. Do zbrodni przyznaje się typowy bohater filmów Pasoliniego, lump i żigolak Pino Pelosi. A podczas procesu wyjawia, że zabił reżysera, broniąc się przed brutalnym gwałtem. Można sobie wyobrazić tony lukru, po które sięgnęła przy okazji pogrzebu Pasoliniego komunistyczna prasa.
Interesująca jest konstrukcja filmu Ferrary. Mieszanina faktów, re-inscenizacja „Dekamerona” i „Salo”, inscenizacja fragmentów scenariusza „Porno – Teo – Kollosal”, eros i tanatos, theos i anthropos, seks i zbrodnia, a w ścieżce dźwiękowej oczywiście „Pasja według św. Mateusza” Bacha i gospel. A bohater główny pokazany jest nie jako homoseksualista – deprawator, reprezentant „lewicy kawiorowej”, która już w latach 70. dość się skompromitowała, aby ją traktować poważnie, lecz jako subtelny filozof i wizjoner, idol elity akademickiej i artystycznej, którym także był. Oto kolejny z paradoksów, których nie uwzględniają apologeci Pier Paolo Pasoliniego, bo w polityce nie ma miejsca na dwuznaczności i komplikacje, jakich pełne jest życie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/286108-pasolini-ferrary-pasolini-jako-gejowska-ikona-recenzja