Underwood powraca. IV sezon „House of Cards” jest znakomity. To jazda bez trzymanki! RECENZJA

"House of Cards. Sezon 4"/ materiały prasowe
"House of Cards. Sezon 4"/ materiały prasowe

Krwiożerczy Władimir Putin, narodziny ISIS, zamachy, polityczne intrygi zawstydzające samego Talleyranda: Underwoodowie wrócili w wielkim stylu!

Po dwóch zjawiskowych sezonach „House of Cards”, trzeci sezon serialu o demonicznym małżeństwie Underwoodów miał nieco gorsze recenzje. „Trójka” ( przy której pracowała m.in. Agnieszka Holland) poszła w inną stronę niż druga odsłona, zrywając w dużej mierze z kryminalno-sensacyjnymi wątkami na rzecz czystej polityki. Znudziło to niektórych miłośników serii. Ja jednak należę do oddanych fanów trzeciej serii. Nie tylko dlatego, że twórcy bardzo jednoznacznie i ostro pokazali ukrytego pod pseudonimem Viktor Petrov twarz Władimira Putina. Ba, postać rosyjskiego przywódcy przypominała czarne charaktery z najlepszych szpiegowskich filmów z czasów Zimnej Wojny, co jest nieocenione w odpowiednim przygotowaniu amerykańskiej opinii publicznej na coraz agresywniejszą politykę naszego wschodniego sąsiada.

Wizerunkowa walka Franka Underwooda (który przypomnijmy zasiadł na najważniejszym fotelu w Białym Domu nie dzięki decyzji wyborców, a diabelskim intrygom) w przepyszny sposób odsłaniała polityczną kuchnię amerykańskiej demokracji. „Przereklamowanej demokracji”- jak mawia Frank. Dla miłośnika takich filmów jak „Barwy kampanii”, „Idy marcowe” czy „Nixon” stricte polityczny wymiar serialu jest upajający.

Czwarty sezon to idealna mikstura poprzednich odsłon „House of Cards”. Jest nawiązanie do sensacyjnych wątków, ale to polityczna walka rozprawiających patetycznie o demokracji waszyngtońskich „białych kołnierzyków” z niewysychającymi na nich plamami krwi, stanowi jądro tej fascynującej opowieści. Wiem, że w wielu recenzjach już pojawiają się spoilery, czego ja robić tutaj nie zamierzam. Ujawnianie szczegółów takich produkcji jak „House of Cards” jest zbrodnią większą niż promowanie w polityce plastikowego Kena na Rubikoniu, i obciachem równym internetowej krucjacie TW Bolka.

Ociężały fizycznie, posiwiały i potłuczony ciągłą, wielofrontową walką prezydent Underwood ( Kevin Spacey) przygotowuje się do reelekcji. Musi nie tylko przekonać, że jego reformy służą Ameryce, ale pokonać Republikańskiego gwiazdora, gubernatora Nowego Jorku Willa Conwaya (Joel Kinnaman), który jawi się jak prawicowa wersja Baracka Obamy. Frank mimo bezwzględnego dojścia na sam szczyt politycznej drabiny w Waszyngtonie, nie doświadczył jeszcze walki o Biały Dom w wyborczej kampanii jako jej główna postać. Teraz ma przed sobą doskonale skrojony produkt politycznego pijaru. Przystojny, wysoki Republikanin, z olśniewającą żoną u boku i uroczymi dziećmi doskonale rozumie społecznościowe media i potrafi grać czarnym wizerunkiem Franka. Ten ma natomiast w sobie coś, czego wyglądający jak hollywoodzki gwiazdor jest pozbawiony. Instynkt politycznego mordercy. Trudno uwierzyć, że ten instynkt nie pozwoli pokonać mu uczciwie kroczącej w prawyborach Partii Demokratycznej Catherine Duran. Ale czy wystarczy go Frankowi by stoczyć zwycięski bój z innym Underwoodem?

Na drodze Frankowi staje krwiożerczo ambitna żona Claire ( Robin Wright), która w finale poprzedniego sezonu złamała zabójczy politycznie małżeński duet. Właśnie w tej płaszczyźnie „House of Cards” jest najciekawszy. Jego twórcy unikają płytkich psychologicznie rozwiązań. Taniego spektaklu małżeńskiego, infantylnie włożonego w szaty szekspirowskiego dramatu. Nie, tutaj najlepsze co można wyczytać u angielskiego geniusza, tli się pod świetnie przybranymi maskami. W każdym kolejnym odcinku relacja między nierozłącznym do tej pory duetem, który łatwo zawstydziłby Machiaviellego i Talleyranda jest jak emocjonalny rollecoaster. Beu Willimon z ekipą scenarzystów doskonale rozpisuje dramat na te dwie silne postacie. Cyniczne, idące po trupach potwory, napędzające się zimną i wyrachowaną nienawiścią. Teraz polityczne ambicje pchają monstra przeciwko sobie. Im ostrzej walka między nimi przebiega, tym mocniej widzą, że nie mogą egzystować w pojedynkę.

IV serii pojawia się postać matki Claire, Elizabeth Haile ( znakomita weteranka ekranu Ellen Burstyn). Jej postać tłumaczy skomplikowaną osobowość piekielnie inteligentnej i arktycznie zimnej pani Underwood. Hale od zawsze nienawidzi Franka. Ma świadomość, że byłby on nikim bez pieniędzy i pozycji teksańskiego rodu Haile. Czy jednak to właśnie nie matka odpowiada za osobowość Claire? Czy to nie pełen hipokryzji świat politycznej elity, w której dziewczyna wyrosła ulepił ją z tak paskudnej gliny?

W drugim tle rozgrywa się pojedynek między najwierniejszego z wiernych, szefa kancelarii Douga Stampera (Michael Kelly), zderzającego się z wzrastającą gwiazdą Leann Harvey ( niewidziana od lat w poważnej roli Neve Campbell), którą do Białego Domu sprowadziła Claire. Doug przeszedł w poprzednim sezonie piekło, by wrócić na pierwszą linię frontu. Nic, nawet najpodlejszy występek, nie powstrzyma go przed uchronieniem swojego szefa. Doug jest gotowym oddać swoje życie Roninem służącym złej sprawie. Niemniej jednak w krainie kłamstwa, obłudy i hipokryzji tylko osoba z krwią na rękach może przetrwać. Frank straci w tym sezonie bliskie mu osoby, bez których może ostatecznie jednak przetrwać. Egzystencja bez Douga w wielu wymiarach jest być niemożliwa, co potwierdzają bardzo dramatyczne rozwiązania akcji z zamachami, szantażami i domową wojną na czele.

Najpyszniejszym kąskiem, którym niczym najwięksi hedoniści objadać się będą rozmiłowanie politycznie kinomani, jest ponownie pojawienie się na prezydenta Rosji Victora Petrova (Lars Mikkelsen). Jawne uderzenie w imperializm Rosji, wytknięcie jej łamania praw człowieka ma siłę tego, co widzieliśmy w poprzednim sezonie. Teraz pojedynek między dwoma politycznymi fighterami wagi ciężkiej wpisany jest w geopolityczny kontekst rywalizacji Rosji z Chinami. Dlatego też pojawia się w serialu dawny wróg i promotor Franka, Raymond Tusk. Przed Underwoodem rysuje się też kolejne pole konfliktu, czyli rodząca się potęga Państwa Islamskiego w Syrii. „Nie dajemy zgody na terror. Tworzymy terror” – mówi w pewnym momencie prezydent USA. Nie odczytujcie tego jako prostą, pełną lewicowego pięknoduchostwa krytykę polityki Amerykanów na Bliskim Wschodzie. To nie ten rodzaj serialu.

Sezon IV „House of Cards” to kawał krwistej niczym morcilla politycznej opowieści. Świetnia zagrana, dobrze napisana i zaskakująco przewrotna część telewizyjnej sagi ma oczywiście swoje wady, o których piszą krytycy od pierwszego sezonu. Czy neonowe podświetlenie draństw głównych postaci nie umniejsza ich ludzkiego wymiaru? Czy ludzie tak źli, zepsuci w  tak łatwy sposób by manipulowali całym otoczeniem? Radek Sikorski swego czasu twierdził, że tak cyniczne i czarne charaktery jak Underwoodowi długo by w polityce nie przetrwali. Cóż, jego w polityce już nie ma. A Frank w niej został, dając nam powód do kolejnych nieprzespanych dni i nocy. Ten serial warto obejrzeć jednym rzutem na taśmę. Szkoda, że w dostępnym w końcu w Polsce Netflix, gdzie jest w całości dostępny, nie ma polskich napisów. Cóż, dla rodziny Underwoodów warto podszkolić język. Formuła tego serialu się nie wyczerpuje, a rozwój postaci jest na tyle ciekawy i nietuzinkowy, iż obiecuje ostateczny finał w duchu samego „Breaking Bad”.

5/6

„House of Cards” jest dostępny na Netflix

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych