Sylvester Stallone nie zdobył Oscara za swoją fenomenalną rolę w „Creed” Mimo tej niesprawiedliwości ze strony Akademi, i tak można mówić,że jest on triumfatorem ostatniego roku w Hollywood. Ba, niespodziewana przegrana na Oscarowej gali jest jak finał „Rockiego Balboa” z 2006 roku i zakończenie zeszłorocznego „Creed”. Mimo przegranych walk, Balboa pozostał championem w oczach publiki. Jest moralnym zwycięzcą z krwi i kości.
CZYTAJ RÓWNIEŻ:”Creed”. Najtrudniejsza runda. Wspaniałe zakończenie sagi o Rockym! RECENZJA
Sama nominacja do Oscara, a wcześniej Złoty Glob, Critics Choice, National Board of Review za rolę dowodzą, że ostatni rok należał do tego 69-letniego aktora. Te nagrody są o tyle istotne, że Sly jest rekordzistą w nominacjach do Złotych Malin dla najgorszego aktora roku (22 nominacje oraz siedem statuetek) i przeszedł do historii kina po prostu jako jeden z mięśniaków lat 80.
A tak naprawdę ze wszystkich ikon kina akcji tego okresu jedynie on ma talent do dramatycznych ról. Dowiódł tego nie tylko stworzoną przez siebie postacią Rocky’ego (1976), lecz również choćby w niedocenionym „Cop Land” (1997). Do roli przegranego życiowo szeryfa przytył kilkanaście kilogramów i na równi z partnerującymi mu Robertem De Niro oraz Harveyem Keitelem wiarygodnie, przejmująco opowiedział o skorumpowanym świecie policji. Również dramatyczny finałowy monolog w „Pierwszej krwi”** pokazał, że John Rambo oprócz stalowych mięśni miał w sobie prawdziwe emocje. Jednak to rola biednego chłopaka z nizin filadelfijskich ulic, który wyboksował sobie drogę na szczyt, jest tą największą w karierze Stallone’a. Można nawet powiedzieć, że to jedna z najlepiej skonstruowanych postaci w historii całej popkultury.
Sylvester Stallone, w którego żyłach płynie włoska krew, nigdy nie stanął na podium obok pochodzących z Italii aktorów z jego pokolenia — Ala Pacino ani Roberta De Niro. Czy miał na to szanse? Po obijaniu się w epizodach licznych filmów (m.in. „Bananowym czubku” Woody’ego Allena) Stallone wziął los w swoje ręce. W ciągu trzech dni napisał scenariusz o niemogącym się wyrwać z biedy młodym bokserze, który staje przed życiową szansą spełnienia marzeń. Wiele wytwórni scenariusz odrzuciło z powodu nieznanego i upartego autora, który chciał zagrać główną rolę zamiast proponowanego Roberta Redforda albo Burta Reynoldsa. Upór się opłacił. W 1976 r. film otrzymał 10 nominacji do Oscara. Ostatecznie zdobył trzy statuetki, w tym dla najlepszego filmu i reżysera Johna G. Avildsena. Stallone wyszedł z gali z pustymi rękoma. Oczywiście film otworzył mu drzwi do zmieniającego się Hollywood.
Miejsce trudnych, ambitnych dzieł buntowników z Nowej Fali — Coppoli, Penna, Nicholsa, Polańskiego, Scorsese, Friedkina — zaczęła zajmować wysokobudżetowa komercja spod znaku Spielberga i Lucasa.
Mięśniak z ambicjami Naznaczone reaganowską kontrrewolucją lata 80. to czas twardzieli w kinie, którzy niczym szeryfowie biorą sprawiedliwość w swoje ręce. Stallone znakomicie odnalazł się w wymierzonych w lewicowe pięknoduchostwo filmach o bohaterskim komandosie z Wietnamu Johnie Rambo. Był
też upiornym dla liberałów por. Cobrettim z „Kobry”. W latach 90. masowo tworzył role umięśnionych herosów, ale igrał też ze swoim wizerunkiem w komediach. Gdy zaś mówiono, że miejsce starych pryków zajęły nowe, metroseksualne zabijaki, Sly bezczelnie pokazał światu, że „klasyka nie umarła”, robiąc ze starą gwardią twardzieli trzy części „Niezniszczalnych”.
Niemniej w przeciwieństwie do Chucka Norrisa czy Jeana-Claude’a van Damme’a zawsze miał większe ambicje niż bycie gwiazdą kina akcji. Dowodem tego jest choćby libertariański w wymowie „Człowiek demolka” (1993). Stallone podobnie jak Eastwood nigdy nie krył prawicowych sympatii, ale wyznał też głęboką religijność. Po sukcesie „Rocky’ego”, zamiast popadać od razu w kolejne mutacje tej samej roli, wyreżyserował „Paradise Alley”, następnie u Normana Jewisona zagrał działacza związków zawodowych („F.I.S.T.”) oraz u boku Michaela Caine’a i Maxa von Sydowa w wojennym „Victory” w reżyserii legendarnego Johna Hustona.
Drugą część „Rocky’ego” Stallone wyreżyserował już sam. Jasne, że robił sequel z powodów komercyjnych. Mimo artystycznej nierówności całej sagi w każdym z filmów z lat 1976—2015 Sly precyzyjnie rozwijał postać filadelfijskiego boksera, w którego losie odbijały się problemy Ameryki. Od intymnego obrazu biednego chłopaka przebijającego się na szczyt, przez zadufanego celebrytę, popadającego w alkoholizm bankruta, aż po pragnącego pokonać wewnętrzną bestię podstarzałego wojownika.
Stallone naznaczał Balboę kolejnymi
rysami — piętnem wyrzutów sumienia, bólem po stracie bliskich, pozwalając przez cztery dekady śledzić kinomanom kolejne przełomowe etapy jego życia.
Koniec na miarę rocky’ego Wszystko to stworzyło krwistą i daleką od pomnikowości postać kina, której epilog dopisał w „Creed” zaledwie 29-letni reżyser Ryan Coogler. Stallone jest tam postacią drugoplanową. Nie mierzy się z własną legendą jak w znakomitej i już wówczas zasługującej na wyróżnienie oscarowej produkcji „Rocky Balboa” (2006).
Tym razem to cierpiący na raka człowiek z poprzedniej epoki, który bierze w swoje ręce los syna największego przyjaciela — Apolla. To rola doskonała. Kręcona jednym długim ujęciem scena, w której Rocky dowiaduje się o śmiertelnej chorobie, to osiągnięcie aktorskich wyżyn. Ojcowska czułość i przypisana nieokrzesanym macho uliczna surowość, zwątpienie, odkupienie win i pogodzenie się z własnym przeznaczeniem — to wszystko wybrzmiewa dzięki jego zniuansowanej kreacji.
Można powiedzieć, że Sly złączył się z tą rolą, wykrzykując do nas z ekranu: zobaczcie moje prawdziwe oblicze! Twarz dziecka, które urodziło się z częściowym paraliżem twarzy i mimo to stało się aktorem. Wrażliwego malarza i biznesmena, który mimo wieloletnich szyderstw krytyków, ale też osobistych upadków (śmierć syna, który zagrał w „Rockym V”), pokazał, że amerykański sen nie jest tylko mitem. Stallone zasługiwał na taki koniec kariery. W stylu samego Balboy.
Tekst pochodzi z tygodnika wSieci.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/283681-triumf-mimo-braku-oscara-stallone-konczy-kariere-w-stylu-rockiego