The Cult nie rozpieszczają swoich fanów, ale może dzięki temu wciąż udaje się zespołowi nagrywać równe i atrakcyjne dla słuchaczy albumy. Nie inaczej jest na dziesiątej płycie kapeli, która ukazuje się cztery lata po poprzedniczce – „Choice of Weapon”, a 32 lata po debiucie.
To już tyle lat? – można by zakrzyknąć ze zdumienia. Przecież taki staż kwalifikuje się z definicji na Festiwal Legend Rocka w Dolinie Charlotty. Może w przyszłości, ale póki co na emeryturę panowie się nie wybierają i jeśli są legendą, to żywą, nie przypiętą do respiratora. „Hidden City” pokazuje zespół może nie w formie szczytowej, ale na wysoko pewno powyżej średniej.
Słowem: jest dobrze, chociaż na najnowszym albumie grupa gra lirycznie, zwłaszcza gdy porównamy go do prawie metalowego „Beyond Good and Evil” (2001) czy hardrockowego „Choice of Weapon”. „Hidden City” w tym zestawieniu brzmi niemalże gotycko, co dziwić nie powinno, bo pierwsze dwie płyty kapeli „Dreamtime” oraz „Love” to klasyki nowej fali i gotyckiego rocka. Najnowsze dziecko brytyjskiego kwartetu jest więc w pewnym sensie zatoczeniem koła, chociaż brzmi zupełnie inaczej niż płyty, które rozpoczynały karierę The Cult.
Przede wszystkim daje się odczuć, słuchając uważnie „Hidden City”, że do muzyki zespołu wkradła się melancholia, której próżno było szukać na wielu poprzednich wydawnictwach kapeli. I nie mówię tu o klasycznych rockowych balladach, które zdarzały się zespołowi w okresie „amerykańskim”, na hardrockowych „Sonic Temple” i „Ceremony”. Mam na myśli ciemniejsze, mroczne kompozycje, które melodyką mogą kojarzyć się z Nickiem Cave czy niektórymi przedstawicielami alternatywnego, gotyckiego country: „Birds of Paradise” czy ostatni na płycie „Sound and Fury”. Ten przywołuje mi na myśl melancholijne pieśni The Walkabouts, brzmi iście amerykańsko i nostalgicznie, niczym muzyczna elegia z południa USA. W innych momentach płyty można doszukać się śladów współczesnego alternatywnego rocka, chociażby w przypominającym dokonania Manic Street Preachers „Dance the Night”. Są też obecne na „Hidden City” bardziej pierwotne numery, jak „Dark Energy”, którego riff mógłby wyjść spod palców Keitha Richardsa, gdyby ten nagle zapragnął grać hard rocka. Do tego typu utworów zaliczają się również „Hinterland”, który łączy w sobie pierwotną melodykę „Electric” i rozlane dźwięki „Love”. „Goat” z kolei brzmi jakby żywcem wyjęty z trzeciego albumu kapeli, wspomnianego przed chwilą „Electric”. Na tej właśnie płycie The Cult porzucił bez żalu gotyckie granie i odkrył The Kinks, The Rolling Stones i AC/DC. Tak właśnie kojarzy się ten numer.
Jak widać, „Hidden City” jest albumem niejednorodnym, łączącym w sobie wiele nastrojów, wydawałoby się, że sprzecznych. Ale tak gra po prostu The Cult, raz łagodnie, rzewnie, a raz rockowo rodem ze ścieżki dźwiękowej o motocyklistach pędzących legendarną Drogą 66. I chociaż na pierwszy rzut oka to przesunięcie akcentów może rozczarowywać, trzeba dać „Hidden City” szansę. Odkryje się wówczas nieoczywistą i łączącą przeróżne klimaty płytę, która mimo wieku artystów i długiego stażu zespołu nie kojarzy się absolutnie ze zdziadziałymi rockmanami spod intensywnej terapii. W końcu rock and roll jest wieczny. A gotyk dodaje szlachetności.
4/5
Michał Żarski
The Cult, Hidden City, The Cult Recording/Cooking Vinyl 2016
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/282811-gotycki-kult-dziesiaty-album-the-cult-hidden-city-recenzja