Ten film jest jak prezent fanów komiksów dla samych siebie. A przy okazji jest to środkowy palec dla wszelkich zasad tego gatunku. Przednia zabawa dla dużych chłopców wychowanych na popkulturze.
Pamiętacie w 13 sezonie „South Park” mini trylogię o Mysterionie, The Coon i reszcie przebranych za kuriozalnych superbohaterów pokręconych dzieciaków, którzy bohatersko walczyli z profesorem Chaosem? No więc tak można streścić nową produkcję ze stajni Marvela. „Deatpool” jest ujmująco, ale też szokująco prześmiewczy, balansuje na granicy autoparodii. Zupełnie niepoprawny politycznie, wbija szpile w gatunek, jaki sam reprezentuje. W zasadzie „Deadpool” wygląda jakby wyszedł nie spod ręki Tima Millera, ale właśnie chłopaków od „South Park” Treya Parkera i Mata Stone’a. Takiego filmu o superbohaterze, oj przepraszam, anty-superbohaterze nie było, choć o błyskotliwą autoironię pokusili się przecież również twórcy zarówno „Iron Mana” jak i „Ant-Mana”. O ile jednak wymienione filmy spokojnie mogły być oglądane przez nastolatków, o tyle „Deadpool” to kino dla dużych, a raczej cholernie dużych chłopców. Za oceanem film dostał najwyższą kategorię R więc nie bierzcie na niego nieletnich. Taka rada od zgreda Adamskiego, dowodząca, że jest w nim jeszcze odrobina przyzwoitości. Bo przecież skromności już nie ma, skoro pisze o sobie w trzeciej osobie…Cóż, wczuwam się w osobowość bohatera tego filmu!
Jeżeli lubicie żarty rodem z „Ted” McFarlane’a, tarantinowską przemoc i psychopatyczny czar Ryana Reynoldsa z „Głosów” Starapi- ten film jest dla was. Pokochacie te niecałe dwie godziny przyjemności. Choć jest to hedonizm bardzo grzeszny. Niemal jak libertyńskie dykteryki Tonego Bourdaina. Cóż, nie będę okłamywał was drodzy Czytelnicy- do mnie taki przykład gargantuicznego popkulturowego hard coru po prostu trafia. Pozwala mi się wyluzować, zresetować mózg, ale nie jestem w stanie z czystym sercem go komukolwiek polecać.
Obawiałem się, że film o obdarzonym nadludzkimi ( chłop jest po prostu nieśmiertelny) siłami byłym komandosie Wade Wilsonie ( Ryan Reynolds) będzie zbyt nihilistyczny. W końcu jest to opowieść o gościu, który choruje na raka i przez nielegalny eksperyment grupy łajdaków staje się ultrałajdakiem, który nie tyle wykorzystuje swoje supermoce by ratować ludzkość, ile upaja się w rytm rapu DMX-a masakrowaniem swoim wrogów. Od zabijania cieszy go bardziej jedynie własne poczucie humoru rodem z roastów amerykańskich komików i ego równe Ryśkowi Petru z niewiastą o dwóch nazwiskach pod pachą na rubikoniu w upadającym w szczycie potęgi Imperium Rzymskim. Jednak „Deadpool” od pierwszej sekundy ( nie jedzcie popcornu na początkowych napisać by ze śmiechu się nie udławić), aż do napisów końcowych ( i scenie po niej) jest jednym wielkim mrugnięciem okiem. To po prostu błyskotliwa parodia całego kina o superbohaterach, ale jednocześnie ważna część uniwersum Marvela. Nie przez przypadek w filmie pojawiają się dwie postacie z X-Men.
„Deadpool” jest filmem wulgarnym i w dużej części amoralnym. Choć i tutaj zwycięża miłość i gentelmeński sznyt mówiącego z ruskim akcentem Collosusa. Cóż, zabawa to kolosalna dla dzieciaków w ciałach mężczyzn. Reszta niech sobie odpuści i poczeka w kwietniu na starego, poczciwego amanta Supermana walczącego ze starym poczciwym ponurakiem Batmanem. Deadpool jest wszystkim, czego nie spodziewacie się po komiksie i boicie się nawet pomyśleć, że można zekranizować.
5/6
„Deadpool” reż: Tim Miller, dystr: Imperial-Cinepix
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/281470-deadpool-hardcorowy-superantybohater-rodem-zsouth-park-recenzja