Nominowany do 12 Oscarów film Alejandro Gonzalez Iñárritu można streścić w dosłownie kilku zdaniach. Oto pracujący dla futrzarskich kompani Hugh Glass (Leonardo DiCaprio) zostaje zaatakowany i zmasakrowany przez niedźwiedzia Grizzli. Zdziesiątkowani i uciekający przed Indianami towarzysze Glassa próbują uratować konającego kompana, co w zasypanej śniegiem dziczy wydaje się być niemożliwe. Sytuację wykorzystuje nienawidzący Glassa za jego przywiązanie do Indian ( traper ma syna o „czerwonej skórze”) Fitgerald ( Tom Hardy). Podstępem pozostawia w zakopanej ziemi Glassa i zabija jego syna, przekonując kompanów, że ten umarł od ran i dostał godny pogrzeb. Cudem ocalały Glass musi nie tylko przetrwać w mroźnym piekle Dakoty, ale również pomścić śmierć dziecka.
Typowo westernowa, banalna treść? Owszem, ale to nie w scenariuszu tkwi siła „Zjawy”. Zainspirowany legendarną postacią żyjącego na przełomie XVIII/XIX wieku Hugh Glassa, film Iñárritu jest czymś więcej niż opowieścią o sile ducha trapera, którego niezwykły wyczyn został opisany w kilku biografiach. Meksykański reżyser oparł film na książce Michela Punke’a, ale dodał do akcji wiele wymyślnych wątków.
Dzięki fenomenalnym ( należy się bezsprzecznie trzeci Oscar z rządu!) zdjęciom Emmnauela Lubezkiego, który cały film nakręcił w naturalnym świetle (sic!), dostaliśmy kolejny wizualny klejnot. Pod kątem technicznym „Zjawa” jest arcydziełem. Współczuję każdemu, kto widział piracką wersję filmu na komputerze. Ten zjawiskowy obraz można oglądać tylko na wielkim ekranie! Lubezki wirtuozersko miesza ze sobą monumentalnie panoramiczne, dosłownie zapierające dech w piersiach ( jakże ta fraza jest wyświechtana i zbanalizowana) zdjęcia wodospadów, lasów i dziczy Dakoty, z bardzo bliskimi, wąskimi ujęciami twarzy bohaterów. Otwierający film atak Indian jest tak namacalny, bliski, że czujemy niemal powiew przelatujących strzał i zimne ostrze tomahowków wbijających się w kości traperów. Od czasu otwarcia „Szeregowca Ryana” żadna bitewna scena nie zrobiła na mnie równie piorunującego wrażenia. Podobnie jest zresztą w scenie walki z niedźwiedziem czy konnej ucieczki Glassa wprost w przepaść. Oglądając te wgniatające w fotel ujęcia można tylko rzec: „jak oni do jasnej cholery to zrobili?” A jednak można czymś jeszcze zaskoczyć w erze komputerowego kina.
Imponujące wizualnie są też sceny pokazujące fizyczne cierpienie Glassa. Zjadanie surowych ryb, schowanie się przez mrozem we wnętrzu wypatroszonego konia, spożycie surowej wątroby bizona- zachwyca fizyczne poświęcenie dla roli di Caprio. Dobrze, ze Iñárritu wszystkie te „survivalowe” sceny przecina onirycznymi, wpisanymi w indiańską modlitwę scenami snów Glassa. Zbliżają one film do kontemplacyjnych religijno-ekologicznych wizji Terrence’a Malicka. Biblijny motyw „Zjawy” idealnie pasuje do około chrześcijańskiej metafizyki rodem z „Drzewa życia”, ale tłumaczą też osobowość Glassa. Reżyserska precyzja Iñárritu doskonale łączy ze sobą surowe ujęcia rozlanej na śniegu krwi z poetyckim zacięciem..
Glass nie tylko odbywa podróż pełną fizycznego cierpienia, ale równocześnie rozwija się duchowo. Mając naprzeciwko siebie wyjątkowego łajdaka ( kolejna złożona postać czarnego charakteru w repertuarze Hardiego)ma przed oczami tylko zemstę. Czystą i brutalną vendette, która ma nadzieję oczyści go z bólu po stracie jedynej mu bliskiej osoby. A jednak spotyka na swojej drodze Indianina, który mówi, że tylko Bóg ma prawo do zemsty. Umieszczenie tej chrześcijańskiej prawdy w ustach Indianina trąci pełną amerykańskich wyrzutów sumienia politpoprawnością. Jest też hollywoodzkim dogmatycznym banałem o przenikliwej mądrości indiańskich wodzów. Niemniej jednak w świetle całej masy nihilistycznych filmów o zemście, cieszyć musi fakt, że ta prawda tak mocno w kinie wybrzmiewa. Glass próbując przetrwać pośród dzikich zwierząt, surowych praw przyrody musi dopasować się do reguł. Zamienia się w zwierzę spożywające inne zwierzęta, walczące o skrawki pożywienia. Co go więc czyni człowiekiem? Tylko moralność, etyka i humanitaryzm.
”Nic odkrywczego”- powie ktoś. Jasne, ale na tle nihilistycznego, amoralnego i również skąpanego w śniegu westernu Tarantino, film Iñárritu przywraca moralną równowagę w przesiąkniętym moralnym relatywizmem kinie. „Zjawa” jest nie mniej brutalna niż filmy Tarantino, a jednak ta przemoc jest uzasadniona. Nie wynika z sadystycznych skłonności reżysera, a rozwija historię, podkreśla jej główny morał. Pod tym kątem dzieło twórcy „21 gramów”, „Birdmana” i „Babel” jest konserwatywne. Ujęło mnie swoją szczerością i brakiem nachalnego wyrachowania.
Czy film przyniesie Oscara Leonardo Di Caprio? Powinien, choć pobrudzony, pokrwawiony i pokryty zwierzęcymi wnętrznościami Leo bardziej zasłużył na statuetkę wcześniejszymi rolami u Martina Scorsese. Zapewne podobnie jak jego mistrz i przyjaciel, dostanie Oscara za wcale nie swój najlepszy film.
4,5/6
„Zjawa”, reż: Alejandro Gonzalez Iñárritu, dystr: Imperial-Cinepix
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/279857-zjawa-zemsta-jest-w-rekach-tylko-boga-ten-film-to-antyteza-nihilizmu-tarantino-recenzja