W oczekiwaniu na nowy film Tarantino. Top 6 westernów według Adamskiego

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Najbardziej oczekiwaną premierą roku 2015 była oczywiście 7 część świętej dla kinomanów sagi. „Gwiezdne wojny. Przebudzenie mocy” zapewne rozbije na całym świecie box office i może poważnie liczyć się w boju o Oscary. Tylko fenomenalny powrót trylogii spowodował, że nowy film Quentina Tarantino nie został rozreklamowany na tyle mocno, co jego poprzednie dzieła. Ba, w internecie krążyły nawet liczne memy ironicznie traktujące bezprecedensowe zapchnięcie na dalszy plan nowego filmu byłego pracownika wypożyczalni kaset video w Los Angeles, który już za swój drugi film zgarnął Złotą Palmę w Cannes ( „Pulp Fiction” z 1994 roku). A powód do oczekiwania na nowy film Tarantino jest mocny. Drugi raz z rządu niepoprawny reżyser bierze na widelec western. Film polską premierę będzie miał w styczniu, ale w USA już zbiera znakomite recenzje.

Quentin Tarantino nigdy nie ukrywał swojej miłości do kina o Dzikim Zachodzie. Od początku kariery tego błyskotliwego samouka jego filmy są naznaczone pazurem klasyków gatunku. Zanim dostał drugiego w karierze Oscara za scenariusz do „Django”, wpasował w klimat Sergio Leone eklektyczny „Kill Bill”, zaś gangster grany przez Michaela Madsena we „Wściekłych psach” miał ksywkę Blondas niczym jak Clint Eastwood w ostatniej części dolarowej trylogii maestro Leone. Takich przykładów z jego kina można mnożyć wiele. Niemałym zaskoczeniem dla fanów Tarantino było to, że  jego pierwszy stricte western „Django” z 2013 roku okazał się być obrazem z mocną społeczną tezą. Był to klasyczny, postmodernistyczny, krwawy balet śmierci, do jakiego Tarantino przyzwyczaił widzów na przełomie 20 letniej kariery. A jednak w opartym na włoskim klasyku Sergio Corbucciego spaghetti westernie z 1966 roku wybrzmiewała silna antyrasistowska teza z niepoprawnym, przewrotnym wątkiem jedynego sprawiedliwego… Niemca krążącego po amerykańskiej krainie rasizmu. Tarantino zabrał głos w jednej z najbardziej drażliwych kwestii w historii USA, czego nie miał w zwyczaju robić.

„Nienawistna ósemka” ma być filmem zupełnie innym. Jest bliższy fenomenalnemu debiutowi, który zwrócił uwagę świata na późniejszy symbol rewolucji w kinie lat 90-tych. Ma też obsadę pracującą z Tarantino w pierwszych filmach ( Michael Madsen, Tim Roth) i jest podlany sosem kina Sama Peckinpaha, a nie ukochanego prze Tarantino Sergio Leone. A jednak nawet tutaj czuś klimat skąpanego w śniegu „Great Silence”, a jakże!, Corbucciego. Krwawa opowieść o łowcach głów zamkniętych w szałasie na zasypanej śniegiem prerii, jak w przypadku większości filmów złotego dziecka kina, odkurzy też idoli minionych epok ( Jenifer Jason Leigh, Bruce Dern, Kurt Russel). A wszystko odbędzie się pod aktorską batutą grającego w każdym ( poza debiutem) filmie Tarantino Samuela L. Jacksona.

Kontrowersyjny reżyser, u którego największe gwiazdy kina grają za ułamkowe kwoty swoich gaż wyjaśniał, że pisząc scenariusz filmu o 8 obcych sobie kowbojach, inspirował się nawet serialami jak „Bonanza” czy „The Virginian”. To właśnie w takich produkcjach pojawiały się w w epizodach wielkie gwiazdy ( Bronson, Coburn, Carradine) , które grały tajemnicze postacie z mglistą przeszłością. Tarantino wpadł na pomysł by złożyć cały film z takich postaci. Nie wiedząc nic o postaciach, widz powoli ma odkrywać kto jest postacią pozytywną, a kto czarnym charakterem. „Banda nikczemnych typów w jednym pokoju. Wszyscy opowiadają swoje historie. Nie wiadomo, które są prawdziwe. Zamknąłem ich w pomieszczeniu, dałem spluwy by zobaczyć co się stanie”- mówił Tarantino o swojej koncepcji. Jak zwykle skleconej przez tego filmowego erudytę z licznych składników występujących w kinematografii całego świata.

Tarantino zapowiedział, że zamierza nakręcić tylko 10 filmów w karierze, bowiem jego zdaniem reżyserzy z wiekiem stają się coraz gorsi. „Nienawistna ósemka” jest jego 8 filmem (dwie części „Kill Bill” liczą się jako jeden film). Po zakończeniu filmowej kariery chce tą samą historię wystawić z innymi aktorami na deskach teatru. Długo przygotowywany obraz mógł wcale nie powstać. Po tym jak dwa lata temu jego scenariusz wyciekł do mediów, wściekły filmowiec zorganizował ze swoimi gwiazdami publiczne czytanie tekstu, po czym go totalnie zmienił. Filmowy tradycjonalista Tarantino przygotował nawet specjalną wersję filmu ( pokażą ją wyselekcjonowane kina) nagraną na wykorzystywanej powszechnie w latach 70-tych XX wieku taśmie 70 mm, która dzięki „półokrągłemu ekranowi” daje poczucie szerokiego obrazu. Ta wersja ponad 3 godzinnego epickiego westernu będzie zawierać modną w Hollywoodzkich epopejach 12 minutową overturę w środku seansu. „Nienawistna Ósemka” bez wątpienia będzie wielkim wydarzeniem i pewnie przejdzie do historii westernu. Już zgarnęła kilka nominacji do Złotych Globów. Czeka ją też udział w Oscarowym wyścigu.

Korzystając z okazji, że Tarantino po raz kolejny dowodzi, że western nie jest umarłym gatunkiem kina, prezentuję autorską listę 6 moich ulubionych westernów, które nie tylko ukształtowały mnie, i pewnie w jakimś stopniu Quentina Tarantino, ale również pokazały, że to ten gatunek kina zmieniał znacząco historię kinematografii.


6. „Truposz” ( 1995). Od czasu rewolucji obyczajowej 1968 roku amerykański western przechodził wiele przeobrażeń. Od jednoznacznych moralnie produkcji z Johnem Waynem czy Gary Cooperem, pojawiły się rewizjonistyczne filmy o Dzikim Zachodzie na czele z „Małym wielkim człowiekiem” Penna, „McCabe i Pani Miller” Altmana, i oczywiście całym kinem Sama Packinpaha oraz Włocha Sergio Leone. Jim Jarmusch w najlepszym okresie swojej twórczości nie tyle postanowił zdemitologizować gatunek, ile raczej przeniósł go na inną płaszczyznę. Bardzo autorską i niszową.

„Truposz” opowiada o poszukującym na Dzikim Zachodzie pracy księgowym z Cleavlant o imieniu…William Blake ( Johnny Depp). Przez zbieg okoliczności ubrany w zabawny kraciasty garnitur gryzipiórek zostaje postrzelony i oskarżony o zabójstwo syna lokalnego bossa ( legendarny Robert Mitchum). Ścigany listem gończym i uratowany przez Indianina o imieniu Nikt ( jawne nawiązanie do wycięcia w pień rdzennych mieszkańców kontynentu) przemierza świat bez zasad, napotykając na swojej drodze nie tylko zabijaków, ale psychopatycznych…kanibali. Podążający ku nieubłagalnemu kresowi brany za angielskiego autora „Zaślubin nieba i piekła” Blake zejdzie do piekieł, by móc dotknąć nieba. Odbędzie podroż przez nihilistyczny świat by zajrzeć we własną duszę. Jego przewodnikiem jest Indianin i karabin Winchester- dzięki nim może przejść przez świat, który jednak pochłania do reszty jego niewinność. Świat ten, według Jarmuscha, definiuje historię USA. Nakręcona na czarno-białej taśmie, naładowana kapitalną muzyką Neila Younga poetycka perełka ikony niezależnego kina nie ma w sobie nic z lewackich agitek, ale jednocześnie subtelnie wbija szpile właśnie w filmowo czarno-biały świat Dzikiego Zachodu.

5. „Bez przebaczenia” ( 1992). Legendarny Clint Eastwood za ten film zgarnął swoje pierwsze dwa Oscary. Western o starzejących się kowbojach, którzy za pieniądze mszczą się za krzywdę wyrządzoną prostytutce, został uznany za dowód, że gatunek ten nie umarł w latach 80-tych XX wieku. Największa obok Wayne’a ikona westernu nakręciła przypowieść o odkupieniu grzechów. Przypowieść przewrotną. Bazującą na mitologii niezniszczalnych rewolwerowców, ale też nawiązującą do rewizjonizmu lat 60-tych. Gene Hackman gra w końcu sadystycznego szeryfa, zgładzonego w finale przez szukającego przebaczenia zapijaczonego zabójcę (Eastwood). „Nie jest łatwo zabić człowieka”- mówi killer, grany przez aktora, który w kilkunastu westernach wystrzelał więcej wrogów niż John Rambo komunistów. Jednak w „Bez przebaczenia” ręce trzęsą mu się od choroby alkoholowej, a o bujnej przeszłości przypomina mu tylko samotność i nieuleczalne wyrzuty sumienia. Mimo pesymistycznego wymiaru Eastwood zrobił też też film o nieodłącznym dla tego kina pojęciu honoru i poświęcenia. W zasadzie powiedział w tym filmie o Dzikim Zachodzie wszystko. Potem została już tylko zabawa formą, którą na nowy poziom wznosi na naszych oczach Tarantino.

4. „Tombstone” ( 1993). W żadnym razie nie jest to film równie wybitny jak reszta z tej listy. Niemniej jednak mam słabość do najlepszego obrazu w karierze przedwcześnie zmarłego mistrza kina klasy B Georga P. Cosmatosa. Grający teraz „Nienawistnej ósemce” Kurt Russel wcielił się 23 lata temu w legendarnego Wyata Earpa, który wraz z braćmi robi porządek w najsłynniejszym obok Deadwood ( wybitny serial HBO o tym tytule zasługuje na oddzielny tekst) miasteczku Tombstone w Arizonie. Ten przykryty przez konkurencyjny film z Kevinem Costnerem western ma niepowtarzalny klimat, Joanne Pacułę w jednej z ról i absolutnie wybitną kreację Vala Kilmera jako gruźlika rewolwerowca Doca Hollidaya. Ten film łączy archetypicznych kowbojów z kina lat 50-tych, z krwistymi postaciami znanymi z dzisiejszych, zniuansowanych westernów. Ani nie jest uderzeniem w mitologię Dzikiego Zachodu, ani jej nie umacnia. To lekkie i bezpretensjonalne dzieło, niedocenione przez krytyków na tyle, ile zasłużyło. Rzadki przypadek.

3. „Dzika Banda” ( 1969). Zabierając się do tego filmu Sam Packinpah był na straconej pozycji w Hollywood. Artystyczna i komercyjna klapa „Majora Dundee” z Charltonem Hestonem na zawsze miała pogrzebać wschodzącą gwiazdę reżyserii westernów. A jednak Sam nie tylko się podniósł, ale nakręcił arcydzieło, które zmieniło na zawsze oblicze kina. Do dziś jego filmy pozostają punktem odniesienia nawet dla takich artystów jak Scorsese, bracia Coen czy Kitano.

Packinpah opowiedział przepiękną historię męskiej przyjaźni dwóch stojących po przeciwnej stronie rewolwerowców ( William Holden, Robert Ryan). Film przeszedł do historii z powodu brutalnych scen ujętych w spopularyzowany przez choćby Johna Woo „balet śmierci”. Estetyzacja przemocy nie miała jednak na celu jej gloryfikowania, a raczej była połączeniem metafizyki z jej banalnością. Packinah, podobnie jak Leone, obdarł ikonograficznych kowbojów z ich fałszywego literacko-filmowego wizerunku. U niego rewolwerowcy-bohaterowie noszą okulary, duszą się od kurzu i umierają bez happy endu.

2. „Pat Garrett i Billy Kid”. To tutaj rozbrzmiała pierwszy raz tak donośnie „Pukając do nieba bram” Boba Dylana. Notabene w arcydziele Packinpaha z 1973 roku Dylan zagrał jedną z ról. Inny muzyk Kris Kristofferson stworzył kreacje życia w poetyckiej opowieści o zdradzie, konformizmie i  niemożności odkupieni win. Kolejny pesymistyczny obraz w dorobku Packinpaha, ale za to najpełniej wyrażający jego idee. To opowieść o ludziach przegranych, z których jeden stał się szeryfem ( James Coburn), a drugi pozostał wyjęty spod prawa. Jak we wszystkich rewizjonistycznych westernach role ostatecznie zostały odwrócone, choć trudno posądzić film o relatywizm moralny. Dziki Zachód oblepiał zbrodnią, złem i niejednoznacznością. Tak się wykuwała wolność i prawo, co jak w soczewce odbija się w finałowej scenie poematu Packinpaha. Film nie ma równie piorunującego otwarcia i zamknięcia jak „Dzika Banda”, ale do dziś stanowi niedościgniony wzór filmowej poezji osadzonej dawno temu na dzikim zachodzie.

1. „Dobry, zły i brzydki” ( 1966). Film legenda. Jedno z największych arcydzieł nie tylko westernu, ale całej kinematografii. Zwieńczenie „dolarowej trylogii”, którą w każdym filmie na różne sposoby cytuje Tarantino. Włoch Sergio Leone przemeblował amerykański western, kręcąc swoje filmy na Sycylii i w Hiszpanii ( sic!). Ba, wypromował na wskroś amerykańskiego aktora Clinta Eastwooda, który właśnie w Europie stworzył jedną ze swoich ikonograficznych ról- człowieka bez imienia. Leone nakręcił potem „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” i „Dawno temu w Ameryce”- dwie perfekcyjnie gorzkie epopeje o Ameryce. Filmy doskonałe i ponadczasowe, ale jednak odległe od świeżości, transgresji i poezji przewrotnej opowieści o trzech rzezimieszkach ( Eastwood, Van Cleef, Wallach). Dziś trudno wyobrazić sobie, że krytycy chlastali ten film za zbytnią brutalność, „fatalne aktorstwo” i niezrozumiałą reżyserię Leone.

Kto dziś jednak wyobraża sobie historię kina bez specyficznych zbliżeń na spocone, brzydkie twarze kowbojów tak dalekich do wizerunku białozębnych gwiazd Hollywood? Kto dziś odrywa historię westernu tytułowego „wygwizdanego” tematu Ennio Morricone? To  operator Tonino Delli Colli zastosował pierwszy raz na szeroką skalę kamery na dźwigach, a włoski reżyser kręcił sceny w rytm muzyki Morricone. Leone wyprzedził swoje czasy tworząc plastyczną perłę, bezczelne wizjonerskie szaleństwo, niespodziewanie dające podłoże pod całą dzisiejszą kinematografię. Quentin Tarantino powiedział, że „Dobry, zły brzydki” to najlepiej wyreżyserowany film wszechczasów. Nie powinno dziwić, że to właśnie westernami chce on podsumować swoją błyskotliwą karierę.

Łukasz Adamski (wSieci)

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych