Kiedy umierał Louis Armstrong pogrążony w żałobie Duke Ellington rzekł był, że jeśli ktoś zasługiwałby na tytuł Mr. Jazz, to byłby to Satchmo. Dziś odszedł Mr. Rock’n Roll. Tak, zaraz powiecie że ten przydomek zarezerwowany był dla Elvisa albo Lennona. Ale i dla Lemmy’ego. Jego Motorhead to była arka przymierza „między starymi a nowymi laty”, kiedy słodziutcy rock n’rollowcy w rodzaju Ricky’ego Nelsona czy Pata Boone’a zostali zastąpieni przez swoich późnych wnuków, post-hipisowskich hard rockowców, metali, punków. A w tym pejzażu Motorhead Lemmy’ego ze swoją pierwotną rock’n rollową wibracją, ale brudny i hałaśliwy brzmieniowo, tekstowo i wizerunkowo (wzrok dziki, suknia plugawa…) wydawał się elementem stałym i uniwersalnym. Dziś Lemmy odszedł. Zresztą parę dni po Philu Taylorze, wieloletnim perkusiście Motorhead. I co? I nic! Nic!
Lemmy zawsze gdzieś mi się w mojej rockowej fascynacji przewijał. Jako autor nośnych numerów i jako symbol. Bo gdzieś tak od początku XXI wieku pan Kilmister przestał być tylko liderem znanej kapeli. Zrobiono wiele by urósł do rangi symbolu. Pierwszym krokiem w tym kierunku była wydana w 2002. roku autobiografia „Biała gorączka”, w której „Lem” kreował się na największego chojraka na całej rockowej scenie. Co dokumentował opisami narkotykowych i pijackich zjazdów, demolek w hotelach i zaliczania lasek (przyznał się do dwóch nieślubnych synów, śmiem podejrzewać że przy jego trybie życia musiało być ich więcej, patrz: casus B.B. Kinga). Czytało się to świetnie i – bez bicia się przyznam – wtedy był to dla mnie jakiś wzorzec bezkompromisowości. Dziś już nie, na szczęście. W 2010. roku pojawił się film dokumentalny pod prostym tytułem „Lemmy”, w którym wypowiadali się liczni koledzy Kilmistera. Raczej w superlatywach. Lemmy był też ważnym rozmówcą Sama Dunne’a, autora monumentalnego dokumentu „Metal. A Headbanger’s Journey”. Bo Lemmy – zdołano niektórym z nas wbić do głów (bo że była to szersza propagandowa akcja nie mam wątpliwości) – jest niezniszczalny jak sam rock n’roll. Jest wcieleniem buntu i negacji. Zwłaszcza, że zdążył załapać się i na Merseybeat z zespołem The Rocking Vicars, i na hinduistyczne eksperymenty Sama Gopala, i na napędzany LSD space rock Hawkwind. Sukces z Motorhead przyszedł, kiedy Lemmy był już mężczyzną „w leciech”, dlatego pasował na rockowego patriarchęi jednocześnie chłopa na schwał, który nigdy kumplom nie odmówi gościnnego udziału na płycie kiedy go poproszą.
A chwilę po tym popkulturalnym wyniesieniu na ołtarz Lemmy zaczął umierać. Cukrzyca, której nijak nie zamierzał opanować (fakt, przestał pić Jacka Danielsa z colą… przerzuciwszy się na wódkę z sokiem pomarańczowym), powikłania po wszczepieniu kardiowertera-defibrylatora, o mózgu przeżartym amfą (kwasem się brzydził, konsekwentnie nic nie wstrzykiwał w żyłę, napisał nawet antyheroinowy song „Dead Men Tell No Tales”) i przechodzonej wątrobie nie wspomnę. To go nie zmogło. W pogarszającym się stanie zdołał utrzymać stały Motorheadowy rygor: nowa płyta raz na 2 lata, choć już od paru lat fani zastanawiali się czy w ogóle da następny koncert. Trasa na 40-lecie zespołu po wydaniu albumu „Bad Magic” była już prawdziwą porażką, Kilmister nie wytrzymywał, potrafił schodzić ze sceny po trzech utworach. Urządzona w jego 70te urodziny w tegoroczną wigilię Bożego Narodzenia impreza okazała się być przyspieszoną o kilka dni stypą. Przyszli muzycy Guns n’ Roses, Metalliki, Sex Pistols, może przyszedłby Scott Weiland ale parę dni wcześniej przedawkował… Dwa dni później zdiagnozowany u Lemmy’ego nowotwór płuc. A za kolejne dwa dni Ian Fraser Kilmister wymeldował się ze świata.
To nie była ładna śmierć. Rozciągający się w czasie spektakl pt. „Lemmy umiera, ale trzyma fason” kojarzył mi się z jakąś parodią ostatniego medialnego show, w jakie Św. Jan Paweł II zamienił swoją agonię. Tylko, że Ojciec Święty dawał nadzieję, a Lemmy pozostał tylko symbolem buty. Jestem twardy do końca. Zero refleksji, zero skruchy. Kostucha przyjdzie po każdego. Ano, przyjdzie, drogi Ianie, pytanie jak będziemy na nią przygotowani. I jeszcze moja drobna hipoteza. Czy Lemmy wytrzymał do końca? Co go ostatecznie zabiło? Rak czy wiadomość o raku? Bywają ludzie, którzy po usłyszeniu nieodwołalnej diagnozy tracą wolę życia i kończą je szybciej, niż wskazywałby na to ich stan. Być może to właśnie był przypadek Lemmy’ego. Znosił powikłania zdrowotne do czasu, wiadomość o nowotworze była kroplą, która przepełniła czarę. Rock n’roll odszedł w depresji i upokorzeniu. Moim zdaniem. Lemmy w kółko powtarzał, że chce umrzeć tak, jak żył. I miał sporo racji, bo zabijał go właśnie tryb życia. Co to jest 70 lat dla dzisiejszej medycyny? No, chyba że jest się przećpanym i przepitym rockmanem, wtedy średnia przeżycia leci w dół na łeb, na szyję…
To nie było ładne życie. Nie tak ładne jak w filmach, autobiografii i wywiadach. Lemmy stał się ofiarą samego siebie, maska chuligana przyrosła mu do twarzy tak mocno, że nie potrafił jej ściągnąć. Co po sobie zostawił? Sporo muzyki. Może i nośnej, ale skupionej na hedonistycznym „tu i teraz”, tak naprawdę nie dającej nadziei. No cóż, that’s the way I like it, baby, I don’t want to live forever! Perspektywę życia wiecznego Kilmister skutecznie wyszydzał I trywializował. I zainfekował tą postawą masę fanów. Może te dwa ostatnie dni agonii dały mu szansę na odnalezienie Boga? Miejmy nadzieję i zmówmy modlitwę. Skoro śmierć rock n’rolla jest tak brzydka, to może nie warto robić sobie z niego bożka?
Paweł Tryba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/276529-smierc-lemmyego-pogrzeb-czlowieka-marki-ideologii