Piotr Fronczewski to jeden z moich najbardziej ulubionych aktorów. Do tego stopnia, że przed dwoma laty umieściłem go w swoim alfabecie złożonym najważniejszych w moim życiu postaci, który pozwolił mu napisać mój tygodnik wSieci. Tym swoim niezwykłym, jedynym, niepowtarzalnym głosem robił wszystko: śmieszył, tumanił przestraszał. Pobudzał tyleż do refleksji nad kondycją człowieka co do prostych wzruszeń.
Dla mnie on wiąże się z ważnym okresem mojego intelektualnego dojrzewania. W latach 70. byłem jako uczeń najstarszych klas podstawówki, a potem licealista, nie tylko namiętnym kinomanem i widzem dwóch telewizyjnych programów, ale i wielbicielem teatru. A mieliśmy teatr wspaniały, jakby na przekór duchowemu wyjałowieniu gierkowskiej epoki. Nie był to teatr politycznego buntu (choć stał się takim po roku 1980), ale był to teatr i ważnych tematów egzystencjalnych i godziwej rozrywki. Także przechowywania wartości narodowych – ogromna rola klasyki.
A Fronczewski był młodą gwiazdą tamtego ukochanego przeze mnie teatru. I będę się upierał – przy całej sympatii i respekcie dla niektórych dzisiejszych młodych aktorów, takich postaci już w następnych pokoleniach nie ma. Wiem, że to brzmi jak narzekania starszego pana. Tak czuję, nic na to nie poradzę. On był Panem Piotrusiem w świetnym wówczas telewizyjnym kabarecie Olgi Lipińskiej, i Błaznem w „królu Learze” w reżyserii Jerzego Jarockiego, jednej z najlepszych szekspirowskich inscenizacji, jaką w życiu widziałem.
Nie był najpiękniejszym mężczyzną świata, ale za to obdarzonym niezwykłym darem przeobrażania się, sprawnym, obdarzonym talentami wokalnymi. Mógł zagrać dosłownie wszystko.
Dziś ma prawie 70 lat i zostawia po sobie książkę :Ja Fronczewski”. To wywiad-rzeka, jaki spisał z nim dawny dziennikarz „Newsweeka” Marcin Mastalerz. Spisał dobrze, ich rozmowy są lekkie i ciekawe. Ale też jest to zasługa samego rozmówcy, nie buzującego testosteronem celebryty, powściągliwego i wiedzącego kiedy przerwać. Pozostawić raczej z niedosytem niż przesytem wywołanym nadmierną świergotliwością.
Fronczewski nie narzuca się z poglądami we wszelkich dziedzinach, milczy na temat swoich przekonań politycznych, nie uważa się za wszechautorytet. Chętniej opowiada o innych, znaczną część książki wypełniają przednie anegdoty teatralne z czasów świetności tej instytucji w Polsce. A to człowiek, który ze świata tego wyszedł. Jego ojciec był organizatorem widowni w Teatrze Syrena, on sam już jako dziecko grał rólki teatralne i filmowe (m.in. w „Wolnym mieście” Stanisława Różewicza o obrońcach poczty polskiej w Gdańsku). Owszem, daje się naciągnąć na zwierzenia, ale często się w nich zatrzymuje nie przekraczając nieuchwytnej granicy. Nie ma w nim ekshibicjonizmu, jakim współczesne gwiazdy próbują sobie kupić rozgłos. Pozostaje człowiekiem raczej z siebie niezadowolonym i cokolwiek nieśmiałym. Można by to uznać za pozę, gdyby nie to, że pozostaje w tym konsekwentny. A przy okazji z jego ust wychodzi niejedna mądrość życiowa, na temat sztuki, ale nie tylko.
Niektóre fragmenty są naprawdę poruszające, jak wtedy gdy wspomina przyjaciela ze studiów Krzysztofa Banachowicza, który przedwcześnie zginął w wakacyjnym wypadku, albo gdy dokonuje bilansu swojego 41-letniego małżeństwa. Tak pisze o żonie: „Ewa jest moją miłością, moją odwagą i męstwem moim. Gniewem, awanturą, moją zdradą, moim wstydem i przebaczeniem. Moją radością, niepokojem i troską. Moją dumą, moim życiem i wreszcie na koniec nadzieją na spotkanie w następnym świecie”. Dodajmy, że aktor opiekuje się do dziś swoją 102-letnią mamą. Dostajemy portret człowieka nie wolnego od słabości typowych dla środowisk artystycznych, ale przyzwoitego, próbującego iść prostą drogą.
Co mnie najbardziej uderzyło to wyrobiona w tamtych latach mocna etyka zawodowa. W pewnym momencie aktor trochę narzeka na swoją szkołę teatralną jako zbyt zamkniętą na życie. I tu pozwolę sobie na miękką polemikę z mistrzem – Pan sam jest tego zaprzeczeniem. Może to był jednak nienajgorszy sposób najpierw na wyselekcjonowanie, a potem na kształtowanie wspaniałych aktorów. To ta seminaryjna szkółka nazywana przez niego żartobliwie teatralną sektą wyprodukowała ich tak wielu, ludzi obdarzonych nie tylko świetną techniką, ale i kulturą słowa. A on był jednym z najjaśniejszych świateł.
Fronczewski przyznaje się do katolicyzmu, ale nie jest, można to wyczytać choćby z jego uwag o Kościele, człowiekiem prawicy. Za to pozostaje nieugiętym konserwatystą teatralnym. Jego poglądy na to czym jest, a czym powinien być teatr dedykuję obecnym rzecznikom rozmemłanego „postępu” a la Jan Klata.
Tu mistrz trzyma się nauk swojego mistrza Gustawa Holoubka próbującego do ostatniej chwili budować teatr oparty na myśli, na refleksji, na szlachetnej emocji, ale nie na grepsach, sztuczkach i jałowych zabawach formą, albo na prostackiej publicystyce.
Oto jak Fronczewski charakteryzuje swojego innego wczesnego mistrza, wieloletniego dyrektora Teatru Współczesnego w Warszawie Erwina Axera. „Robił teatr, jaki lubię do dziś. Niepróbujący wychodzić poza tekst sztuki, niedopisujący nic autorowi, ani nie jego słów, ani obcych jego dziełu sensów. To teatr oparty na słowie, na jego dogłębnym zrozumieniu i starannym podaniu.
Kiedyś w wywiadzie telewizyjnym dziennikarz zapytał Axera, jakie jest zadanie reżysera w teatrze w teatrze, na czym polega ta praca. Axer zastanowił się głęboko. To był taki czas, gdy w telewizji nikt nie wpadał w panikę, kiedy rozmówca przez pół minuty milczał zastanawiając się nad sensowną odpowiedzią. Wreszcie Axer spojrzał na prowadzącego wywiad i powiedział: „Reżyser powinien rozumnie przeczytać tekst sztuki”.
W innym miejscu Fronczewski przypomina o mało znanych napaściach na Gustawa Holoubka po jego bardzo klasycznej inscenizacji :Króla Edypa” Sofoklesa w Teatrze Ateneum (było to w latach 90.). „A rok po premierze <<Edypa>> banda gówniarzy mieniących się odnowicielami paliła znicze pod Ateneum uznając nasz teatr za martwy. Tak jakby życie teatru polegało na tym, by Hamlet paradował po scenie z przyrodzeniem na wierzchu”. Otóż rządzą w tej chwili wieloma placówkami teatralnymi ludzie, którzy tak właśnie sądzą.
Przeżywający wiele flirtów z kulturą popularną (wyborny Franek Kimono będący zresztą pastiszem) Fronczewski przestrzega nas, delikatnie ale stanowczo abyśmy znali miarę. Ten stonowany niesmak jest mi bardzo bliski. Warto posłuchać. I warto wsłuchać się w jego wspomnienia o świecie, którego już nie ma.
Do nabycia „wSklepiku.pl”: „Ja, Fronczewski”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/276315-warto-czytac-wspomnienia-piotra-fronczewskiego-to-opowiesc-przyzwoitego-czlowieka-ale-i-artysty-zaniepokojonego-kierunkiem-w-jakim-zmierza-polski-teatr
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.