„Gwiezdne wojny. Przebudzenie mocy. Przebudzenie, czy deja vu? RECENZJA bez spoilerów

Po entuzjastycznej recenzji VII części sagi, prezentujemy mniej pochlebną opinię na temat najnowszego filmu J.J Abramsa.

CZYTAJWNIEŻ: „Gwiezdne wojny. Przebudzenie mocy”. Nowa nadzieja kontratakuje! RECENZJA

„Ciemna strona mocy. Rycerze Jedi. To wszystko prawda.” – tymi słowy Han Solo już w zwiastunie przypomina pokoleniom dorosłych fanów „Gwiezdnych Wojen”, że nasza galaktyczna przygoda to coś więcej, niż tylko „baśniowe” wspomnienia z czasów dzieciństwa, niezależnie czy przypadało ono na czas pierwszej, czy też tzw. nowej trylogii. To element naszej rzeczywistości. I jak się okazuje, nasza kilkuletnia, najbliższa przyszłość.

Jako osoba należąca do drugiej kategorii fanów, swego czasu maniak uniwersum, nie mogłem przejść obojętnie obok produkcji J.J. Abramsa tym bardziej, że początkowo uznałem decyzję o kontynuacji sagi za zbrodnię dokonaną na świecie „Gwiezdnych Wojen”. W raz z kolejnymi zwiastunami niechęć przeradzała się w fascynację i ekscytację, która przywiodła mnie koniec końców do kina. Świadomość, że mimo upływu niemal czterdziestu lat, wciąż mogę ujrzeć mogę ujrzeć na ekranie te same postaci, które debiutowały w 1977 roku sprawiła, że to właśnie dla nich wybrałem się na ten seans. Trzeba przyznać, że nowy producent wywiązał się świetnie z zadania, jakim było oddanie hołdu aktorom znanym z epizodów IV-VI. Zacznijmy jednak od początku. Powiązywanie filmów spod znaku SW z Disneyem uważałem za dość uwłaczające. Gwiezdne Wojny to zawsze było coś więcej, niż tylko bajka. Legenda serii, legenda jedi udowadnia to doskonale. Tym z większym zadowoleniem przystąpiłem do oglądania, gdy prócz znaku Lucasfilm.ltd nie dostrzegłem loga Disneya czy fajerwerków nad cukierkowym zamkiem. Zachowano godność tej marki. Pierwsza połowa filmu tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu.

Ciarki towarzyszą widzowi od pierwszych chwil. Kultowe intro przywodzi na myśl najlepsze wspomnienia. To na nich, to emocjach Abrams zdaje się budować klimat i fenomen trzeciej trylogii, którą właśnie rozpoczął. Fenomen, który zdaje się, że może sukcesem tylko dlatego, że to właśnie Gwiezdne Wojny, a nie inna saga. Warto przypomnieć, jak powszechną niechęcią gros fanów darzy Lucasa za tzw. „nową trylogię” (1999-2005). Mimo powszechnego hejtu pod adresem Haydena Christensena, niespójności fabularnej, efekciarstwa, i te trzy epizody wciąż wpisują się w ukochany świat SW. Obym się mylił, że to właśnie ten lepszy sort fanów, który ukochał sobie trylogię IV-VI, będzie wychwalał najnowsze dzieło Abramsa, gdyż jest tam wszystko, co mógł zobaczyć w swych ukochanych częściach, a idąc z duchem czasu, jednakże w przyjemniejszej dla oka jakości. Mam przeczucie, że tak jak grymaszono nad epizodami I-III dla zasady, tak nie będziemy mieli do czynienia z podobną sytuacją w przypadku nowej odsłony, tylko że w odwrotną stronę. Gwiezdnym Wojnom nic jednak nie jest w stanie zagrozić. I tak ludzie będą oglądali je dalej. W końcu moc pozostaje z nami. Na zawsze.

Międzyplanetarny świat J.J. Abramsa tryska humorem. To wyjątkowa zaleta produkcji, zwłaszcza na umiejętność wkomponowania dobrego dowcipu w ekranizację wyraźnie mroczną i posępną. Widz wie, kiedy się uśmiechnąć, kiedy wpaść w zadumę nad losem ulubieńców, z sentymentem wychwycić wszelkie eastereggi, czasem również niestety i… załamać się na miejscami trywialnymi czy skopiowanymi z wcześniejszych filmów rozwiązaniami. Ekranizacja nawiązuje do pięknych tradycji Nowej Nadziei. To zarówno sugestywne ujęcia, gra skojarzeń jak i niestety rozwiązania fabularne, które mnie osobiście zniesmaczyły, a których rzecz jasna nie zamierzam zdradzać. Reżyser trochę przedobrzył, nawiązując do walki Rebelii z Imperium. Druga połowa filmy obfituje w sceny, które po prostu należało nakręcić inaczej. O ile względem starszej generacji aktorów ekranizacja ta jest wspomnianym hołdem, o tyle relacja między filmem Abrams i najstarszą trylogią w analogicznie skonstruowanych wątkach nabiera cech czołobitności.

Osobiście uważam, że ciemna strona mocy wymaga wykreowania nowego, nieprzewidywalnego wroga, nie zaś bazowania na sympatykach z fanklubu Vadera i widzianych po raz szósty biało umundurowanych szturmowców jako chłopców do bicia. To już było. Fajnie było powspominać, mam jednak nadzieję, że Abrams nie pójdzie dalej tą drogą. Tutaj potrzeba profesora Moriarty z najnowszych odsłon „Sherlocka Holmesa”, który wbije się klinem w dotychczasowy schemat walki tych dobrych, i tych dążących do władzy nad światem. No właśnie, czy to właśnie jest „dzieło”, które psychopatyczny, pozbawiony taktu Kylo Ren poprzysięga dokończyć w imię Wybrańca Mocy? O samej roli Pierwszego Porządku ciężko coś konkretnego napisać, poza tym, że znów mamy do czynienia z wizją nazistów z kosmosu, która mnie osobiście się już przejadła. Czy organizacja chce odbudować potęgę Sithów?
„Przebudzenie Mocy” według założeń ma wykreować nową ekipę aktorską, która siłą rzeczy zastąpi niezastąpionych: Forda, Hamilla i Fisher. Kreacje Finna i Rey uważam za dość ciekawe z psychologicznego punktu widzenia, niektóre ich „wyczyny” filmowe oglądałem jednak z politowaniem i niedowierzaniem: dlaczego Abrams tak szybko czyni z nich bohaterów? Wyobraźmy sobie, że już w Nowej Nadziei Luke konfrontuje się z Vaderem czy Han obściskuje z Leią, a Szanowny Czytelnik zrozumie, co mam na myśli. Film ten wyjątkowo stawia na postaci kobiece. Jest to ciekawy eksperyment, który reżyserowi się jak najbardziej udaje. Ten swoisty parytet ubarwia nam międzyplanetarny świat poprzez większą rolę, którą zaczyna odgrywać żeński punkt widzenia w walce o wolność galaktyki. Oby tylko nie postawiły na dyplomację, bo prócz gwiazd i nieziemskiej rozrywki, trzeba zachować wojnę jako kluczowy element historii!

Warto nadmienić, że nawiązań do najnowszych filmów Lucasa praktycznie nie ma. Spostrzegam jednak, że tak jak sithowie znani z najnowszych części tacy jak Darth Maul czy hrabia Dooku wyróżniali się od innych użytkowników mocy specyficznym mieczem świetlnym, tak i broń Kylo Rena z energetycznym jelcem wpisuje się niejaki w ten koncept. Odcięcie się od historii upadku Republiki jest bardzo wymowne. Mimo, iż ta w odrodzonej formie funkcjonuje w czasie akcji Przebudzenia Mocy, informacji na temat jej istnienia mamy tyle, co w Nowej Nadziei. Szkoda, że na ekranie nie zobaczymy kosmitów najróżniejszych ras, które Lucas przedstawił nam przed kilkunastu laty. Żal również, iż Abrams odciął się od wielu ciekawych aspektów związanych ze ścieżką Jedi, które odkrywaliśmy wraz z wieloletnim treningiem Anakina Skywalkera. Do pewnego stopnia rozczarował także i John Williams, którego wyłącznie stare kawałki słyszane podczas filmu, wpadały jako tako w ucho. Oby najnowsza trylogia nie podzieliła losu „Hobbita” bazującego na soundtracku z Władcy Pierścieni. Nowe oblicze SW w pełni zasługuje na porywającą muzykę, która na zawsze będzie kojarzyła się wyłącznie z epizodami VII-IX.

Mam nadzieję, że wszystkie braki zostaną nadrobione w kolejnych odsłonach, na które, mimo wyraźnych minusów tej produkcji, będę z niecierpliwością czekał. Wciąż możemy zostać zaskoczeni powrotem innych starych bohaterów, którzy nie skorzystali z udziału w tej odsłonie, jak również sięgnięciem do pozakanonicznych już historii. Nie powiem, że mam co do przyszłości serii złe przeczucia. „Gwiezdne Wojny” to marka, która zawsze była w stanie wybronić się sama.

Grzegorz Szymborski

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.