Jeff Lynne's ElO. Nigdy nie mów: nigdy. RECENZJA

„Alone in the Universe” przynosi piosenki, których można się było po Elo spodziewać. tyle że dużo lepsze niż zazwyczaj. Miły dla ucha powrót. Ewolucja zespołu Electric Light Orchestra jest ciekawa do obserwowania. W końcu nieczęsto się zdarza, by dysponująca szerokim składem formacja, zaczynająca na początku lat 70. od ciężkostrawnej psychodelii, progresywnego rocka i symfonicznych wycieczek, dotarła w 15 lat do formuły tria wykonującego niewybredne disco pod dyktando jednego z członków. Po 1986 r. grupa nie zaprzestała działalności, niemniej trwająca aż do 2001 r. absencja Jeffa Lynne’a uczyniła ją niewartą uwagi, by nie powiedzieć karykaturalną.

Wyczekiwany powrót dawnego lidera na krążku „Zoom” nie spełnił oczekiwań, prowadząc do następnych sporów interpersonalnych. I kiedy się wydawało, że ELO skończyła pisać swoją historię, ukazał się album „Alone in the Universe”. Nie ma co się nastawiać na dzieło kolektywne, bo to właściwie solówka Lynne’a zakamuflowana pod „dawnym” szyldem. Cudzysłów jest celowy, gdyż nazwę zmodyfikowano tak, by zawierała imię i nazwisko artysty. Przynajmniej od razu wiadomo, kto gra tu pierwsze skrzypce, a właściwie pierwszą gitarę, bas, perkusję, klawisze i wibrafon, potem jeszcze, siedząc za konsoletą, uzyskuje to niepowtarzalne brzmienie.

Mniejsza jednak o to, nie ma co dzielić włosa na czworo, zwłaszcza że płyta jest zaskakująco udana. W sposób ewidentny nawiązuje do spuścizny Beatlesów, tych sprzed ery eksperymentów, wystarczy posłuchać harmonii wokalnych. Z pewnością nie zabraknie osób skłonnych dworować sobie z przesłodzonych chórków, niedzisiejszych solówek gitarowych i tekstów po brzegi wypełnionych nostalgią. Lepiej chyba docenić klasę samych kompozycji, skoro ani jedna nie jest tu ewidentnie słaba. Może nie znajdziemy następców „Mr. Blue Sky” czy „Ticket to the Moon”, ale miarowo toczące się „Love & Rain” ze swoją lekko funkującą gitarą, niesamowicie chwytliwe „Bad to the Bone” bądź finezyjne, umiejętnie rozwijane „The Sun Will Shine On You” to kawałki, które sympatycy dokonań „Elektryków” powinni czym prędzej poznać. Oczywiście łatwo zarzucić „Alone in the Universe” znikomą innowacyjność.

To płyta bezpieczna. Najśmielsze na albumie „Ain’t it a drag” zaczyna się, jakby Lynne mierzył się z piosenką do Bonda, a kończy się porcją starego, stylowego rock’n’rolla, czym nikogo raczej nie zaskoczy. Grunt, że nie przesadzono z elektronicznymi ozdobnikami, nie uwspółcześniano na siłę i piosenki mówią same za siebie. Nic, tylko słuchać.

Marcin Flint ( wSieci)

Jeff Lynne’s ElO „Alone in the Universe” wyd. Sony

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych