Ten skromny, zrobiony za zaledwie 100 tyś dolarów horror zarobił ponad 38 milionów dolarów. Nie jest to sukces na miarę pamiętnego „Blair Witch Project”, który przy budżecie kilkunastu tysięcy, zgarnął ponad 200 mln. To właśnie zrobiony z 1999 roku horror zapoczątkował modę na tzw. kino „found footage”. Na tym opierał się sukces serii „Paranormal Activity”, ale też hiszpańskiego „Rec”. Ta ożywcza stylistyka upowszechniła się na tyle mocno, że zaczęła nużyć. A jednak „Szubienica” to, mimo kilku dramaturgicznych wad, powiew świeżości w horrorze.
„Szubienica” to film zrobiony z miłości do gatunku. Fanowski hołd złożony horrorowi, ale zrealizowany bez mrugnięcia okiem do widza. A jednak ta wizja nie przemówiła do krytyków. 90 proc. z nich miażdży film z mocą sznura zaciskającego się na szyi Judasza u Mela Gibsona. Krytycy kręcą nosem, że film jest słabo zagrany i mało straszny. Trudno polemizować z drugim zarzutem, bowiem przerażenie i śmiech są indywidualnym uczuciem. Mnie „Szubienica” przeraziła podobnie jak australijski „Babadock”. Trudno porównywać poziom na wpół amatorskiego amerykańskiego filmu z przemyślanym i wysmakowanym obrazem Jennifer Kent ze zdjęciami Radka Ładczuka. Oba bazują jednak na tych samych pierwotnych lękach. Kto kryje się w cieniu? Co znajdę za mrokiem otwieranych drzwi? Jak wydostać się z klaustrofobicznego labiryntu? Główną słabością filmów „found footage” jest absurdalne przekonanie widza, że bohaterowie stojąc twarzą twarz ze śmiercią trzymali kamerę w ręku. Prostym sposobem autorzy „Szubienicy” uwiarygadniają jednak ten zabieg.
„Szubienica” opowiada o czworgu licealistów, którzy mają zagrać w przedstawieniu szkolnym z szubienicą w tle. 20 lat wcześniej grane m.in. przez ich rodziców przedstawienie skończyło się śmiercią na scenie głównego bohatera Charliego Grimmile. W noc poprzedzającą wystawienie sztuki uczniowie Reese (Reese Houser), Pfeifer (Pfeifer Brown), Cassidy (Cassidy Gifford) i Ryan (Ryan Shoos) zostają uwięzieni na deskach szkolnego teatru, gdzie muszę stoczyć walkę z upiorami.
Debiutujący twórcy Chris Lofing i Travis Cluff powierzyli role nieznanym, niedoświadczonym młodym aktorom. Ja akurat miałem to szczęście, że kończyłem amerykańskie liceum więc wyczuwam fałsz „high school movies”. Twórcom „Szubienicy” udaje się świetnie odmalować infantylizm amerykańskich nastolatków, który zderza się z realnym widmem śmierci, wyrywającym ich z ciepłych pieleszy. Na tym przecież oparta jest cała klasyka horroru Wesa Cravena od szokującego „Ostatni dom po lewej”, poprzez „Koszmar z ulicy wiązów” aż po serię „Krzyk”. Tutaj ta forma jest zbanalizowana i płytka, ale dzięki szczerości twórców jakimś cudem się sprawdza.
Szczególnie, że Cluff i Lofing długo budują napięcie, umiejętnie grają strachem widza i tworzą zalążek nowej mitologii w finale. Mam nadzieję, że dostaną większy budżet przy sequelu, bowiem chciałbym zobaczyć dalsze losy upiora ze sznurem w ręku. Nie ma on szansy stanąć na podium z Freddiem, Jasonem czy Myersem, ale i tak zapewni kilka fal ciarek na plecach.
4/6
„Szubienica” reż: Chris Lofing i Travis Cluff, dystr: Galapagos
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/275147-szubienica-upior-w-licealnym-teatrze-recenzja