Rakowe kino to już oddzielny gatunek filmowy z przypisanymi mu schematami narracyjnymi. W ostatnich latach erupcja takiego kina ma również miejsce w Polsce. Na tegorocznym festiwalu filmowym w Gdyni pokazano aż trzy „cancer movies” z błyskotliwym „Moje matki krowy” i kiczowatą „Chemią”. Produkowanej przez Penelope Cruz „Mamie” niestety bliżej do filmu Prokopowicza.
Nauczycielka Magda ( Penelope Cruz) traci właśnie pracę w szkole. Wcześniej zostawił ją mąż, który uciekł ze swoją studentką. Matka marzącego o karierze w Real Madryt 10-letniego chłopca musi odnaleźć się w pogrążonej w kryzysie finansowej Hiszpanii. Niestety hiobowych wieści jest więcej. Piękna Magda dowiaduje się, że ma raka piersi. Natychmiast musi poddać się chemioterapii, która poprzedzi mastektomie. W dniu fatalnej diagnozy na meczu synka poznaje łowcę talentów z Realu Madryt Arturo (Luis Tosar). Mężczyzna dowiaduje się, że jego żona i córka miały samochodowy wypadek. Tragiczny los łączy ze sobą dwójkę pogrążonych w rozpaczy ludzi.
Melodramat Julio Medema ma obiecujący początek. Reżyser pomysłowo miesza ze sobą czasowe płaszczyzny. Znakomita Penelope Cruz od pierwszych sekund rozsadza emocjonalnie ekran. Przerażenie miesza się z humorem, nadzieja ze zwątpieniem, a szok z próbą przygotowania najbliższych na nieuchronny koniec. Wszystko to jest godne najwybitniejszych ról Cruz u Pedro Almodovara. Niestety prędko okazuje się, że twórcy „Mamy” nie mają kompletnie nic ożywczego do powiedzenia.
Kolejne melodramatyczne rozwiązania są toporne, ckliwe i kiczowate. Jak w koszmarnej polskiej „Chemii” schematyczna łopatologia miesza się z nietrafionymi metaforami. Magda leczy się u lekarza o głosie hiszpańskiego kochanka, który śpiewa jej serenady na stole operacyjnym. Kobieta widzi też rosyjską dziewczynkę z Syberii, którą lekarz-śpiewak chce adoptować. Wizja pojawiającej się dziewczynki jest zestawiona z ciążą, w którą zachodzi w trakcie leczenia Magda. Pomysł ciekawy, ale zrealizowany topornie i w wyrachowany sposób.
Medemie brakuje narracyjnej konsekwencji. Nieudolnie i irytująco rozciąga film między optymistyczną opowieść w duchu „Pół na pół”, a przygnębiające, kręcone w slumsach Barcelony „Biutiful” Alejandro Gonzáleza Iñárritu. Możliwe, że reżyser o większym talencie połączyłby te dwie skrajnie różne narracje. W „Mamie” niemiłosiernie zamienia się to w pretensjonalność. Można by jeszcze jakoś przeboleć dydaktyczny ton baśni o sile i odwadze w walce ze śmiertelną chorobą, gdyby nie był ten film tak absurdalnie dziurawy logicznie.
O ile w pierwszym ataku choroby Magda rzeczywiście wygląda jak osoba zmasakrowana przez raka, o tyle w o wiele potworniejszym nawrocie trudno rozpoznać w niej jakiekolwiek przejawy choroby. A przecież kobieta nie tylko ściga się z czasem, ale również oczekuje dziecka. Największym jej problemem wydają się zawroty głowy. Trudno przeboleć taką nonszalancje na ukazanie ostatniego stadium śmiertelnej choroby. W środku filmu pojawia się nagle naiwny wątek zderzenia silnego katolicyzmu z ateizmem, który pasuje do rozważań teologicznych oczarowanych Paolo Coehlo gimnazjalistów, a 10 letni chłopiec nie wie skąd biorą się dzieci (sic!).
Nie lubię krytykować filmów o chorobie nowotworowej. Wiem, że takie kino jest potrzebne i ważne dla uświadamiania potrzeby badań okresowych. Część środków z biletów „Mamy” trafi na konto fundacji walczącej z rakiem. Można jednak o tej cywilizacyjnej chorobie opowiadać w sposób mniej ckliwy i kiczowaty. Grająca kilka lat temu chorą na raka piersi w „Elegii” Penelope Cruz powinna mieć tego świadomość. Szkoda jej świetnej roli na tak pokraczny film.
2/6
„Mama”, reż: Julio Medema, dystr: Kino Świat
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/274087-mama-czyli-chemia-po-hiszpansku-swietna-penelope-cruz-w-pokracznym-filmie-o-raku-recenzja