Uważam, że od twórców kultury należy przede wszystkim wymagać, aby byli kulturalni

Fot. YouTube
Fot. YouTube

O czym w ogóle jest „Śmierć i dziewczyna”? W latach 1973 – 90 głową Chile był Augusto Pinochet. Terror jaki wtedy panował, dotykał mężczyzn, kobiety i dzieci. Setki i tysiące ludzi ginęły bez wieści. Tylko nieliczni wracali. Jedna z ocalonych kobiet po latach rozpoznaje swojego oprawcę. Tylko po głosie, gdyż w trakcie dręczenia, w trakcie okrutnych i wymyślnych gwałtów, jakie jej zadawano, miała na głowie worek. Ofiara postanawia zamienić się na miejsca z katem. Przynajmniej do czasu, aż ten się przyzna do swoich zbrodni.

Historia jest wstrząsająca, ale wspaniale opowiedziana, odważnie stawia wiele trudnych pytań. W 1994 r. ukazał się znakomity film Romana Polańskiego z Sigourney Weaver i Benem Kingsleyem o tym samym tytule i na podstawie tego samego scenariusza.

Po tym co napisałem, każdy kto nawet nie widział filmu lub spektaklu, może sobie wyobrazić, jakie skojarzenia, słowa klucze, wątki, obrazy, będą główną inspiracją dla twórców inscenizacji.

Polański umieścił na plakacie twarz kata z zakneblowanymi ustami, a tuż za nim jego byłą ofiarę z pistoletem w dłoni. Role odwrócone, strach się strachem odciska, sprawiedliwości staje się zadość…

Jakie mieli skojarzenia twórcy wrocławskiej inscenizacji? W jaki sposób chcieli zachęcić widownię do obejrzenia tej samej historii? Na plakacie widzimy ciało modelki, od kolan do biustu, odziane wyłącznie w kuse majteczki. To nie wszystko. Modelka wkłada dłoń w majtki, sięgając do krocza. Patrzę i myślę – jak to zatytułować?

„Ciągaj majty”? „Mega orgazm”? „Sama sobie wszystko zrobię”?

Wszystko, tylko nie „Śmierć i dziewczyna”!

Oczywiście, może ktoś mi zarzucić, że mam chorą wyobraźnię, że twórcy wcale tego nie mieli na myśli… NIC PODOBNEGO.

Twórcy na stronie teatru umieścili opis spektaklu. Znalazły się w nim ważne informacje, czego możemy się spodziewać po inscenizacji. I co okazało się takie ważne? Że „w spektaklu grają specjalnie sprowadzeni aktorzy porno, którzy grają pełen akt seksualny, abyśmy mogli dogłębnie odczuć relacje między katem i ofiarą”.

Podobno na spektaklu wcale nie było tak ostro, podobno widziano już w polskim teatrze gorsze rzeczy…

Nie obchodzi mnie to. Nie mogę się pogodzić z taką przerażającą degradacją czegoś, co kiedyś było instytucją kultury.

Panie dyrektorze, nie wiem, czy życzyć panu, żeby pan spotkał kiedyś męża jednej z ofiar, aby powiedział panu co myśli o plakacie, który w jakiś sposób dotyczy jego skrzywdzonej żony. Chyba panu tego życzę.

Uważam, że od twórców kultury należy przede wszystkim wymagać, aby byli kulturalni.

W pana przypadku… no cóż, powiedzieć „brak kultury” to karygodny brak precyzji. Pan gardzi ludźmi. Gardzi pan ofiarami przerażających prześladowań, czyniąc z nich po raz wtóry obiekty seksualnego używania dla każdego, kto spojrzy na ten plakat. Gardzi pan widownią, zachęcając ludzi do odwiedzenia teatru, aby folgowali najbrutalniejszym i najbardziej zwierzęcym żądzom.

W czasach, gdy zdawałem do PWST, zwykło się mawiać: „Idę się odchamić do teatru”. Przez takich ludzi jak pan teatr staje się miejscem, gdzie idą ludzie kulturalni i dopiero tam mogą schamieć ze szczętem. Teatr dziś nikogo nie uwrażliwia. Odziera nas z resztek wrażliwości. To dlatego bywalcy teatru próbują uspokajać oburzonych, mówiąc: „już gorsze rzeczy widziałem, nie ma się czym oburzać”. Potwierdzają w ten sposób moją tezę.

Wreszcie gardzi pan sporą częścią naszego społeczeństwa, która jeszcze tej wrażliwości nie zatraciła. Wielu przyzwoitych ludzi instrumentalnie użył pan do tego, aby wokół swojej premiery wywołać atmosferę skandalu. Doskonale pan wiedział, że po opublikowaniu takiego plakatu i takiego opisu spektaklu będą protesty. Zaplanował pan to. Z premedytacją użył pan tych różańcowych babć, aby pokazać w telewizji „ciemną tłuszczę”, która nie rozumie czym jest „wolność wypowiedzi artystycznej”. Wiedział pan, że to najtańsza forma promocji – i osiągnął pan cel. Bilety wszak wyprzedane.

Dzięki całej tej sytuacji, dzięki temu, że prof. Gliński rozumie swoją rolę ministra kultury mam nadzieję, że ludzie przypomną sobie kilka fundamentalnych praw rządzących kulturą:

Prawda pierwsza:

Sztuka to najwyższy przejaw kultury. Na parterze mamy „proszę, dziękuję, przepraszam”. Wyżej kulturę umysłową, dalej kulturę słowa, dialogu. A na samej górze znajduje się „Piętro Sztuka”. Ale jeśli ktoś chce być twórcą kultury, a brakuje mu najbardziej podstawowej kultury osobistej – niech wybierze sobie inny zawód na „er”. Na przykład rączka. Mianowicie złota rączka. O ile ktoś takiego wpuści do domu.

Prawda druga:

Dyrektor państwowej instytucji kultury powinien być wykształcony – tzn. świadomy tego co robi. Jeśli artysta prowokuje, a potem dziwi się że ludzie dali się sprowokować, albo płacze, że zareagowali inaczej niż sobie zaplanował, świadczy to o tym, że nie ma podstawowych kwalifikacji intelektualnych, żeby być dyrektorem czegokolwiek.

Prawda trzecia:

Najwybitniejszy nawet artysta, jeśli jest na państwowej posadzie, jest w istocie zatrudniany przez podatników. Co z tego wynika? Że zwykły szary Jan Kowalski, który płaci podatki, ma prawo od artysty oczekiwać, że będzie przez niego szanowany. Że jeśli pójdzie do instytucji kultury, usiądzie godnie w fotelu, jako mecenas tejże instytucji, i będzie mógł się tą kulturą nakarmić. Coraz częściej dyrektorzy teatrów, zamiast tego, piorą publiczność po pysku swoim wyzwolonym geniuszem. Wniosek? Zapomnieli, kto tu jest dla kogo. A Jan Kowalski ma obowiązek im o tym przypomnieć. Sprowokowany – krzyczeć, protestować, słać pisma.

I Jan Kowalski już zaczął to robić. Panie Janie – gratulacje! Oby tak dalej! Artystowska bohema opluje się swoim oburzeniem, odsądzi pana od czci i od rozumu, nazwie moherem… Niech się pan nie przejmuje. Oni tylko głośno krzyczą. Ale… „ludzi dobrej woli jest więcej”.

Kuba Kornacki - muzyk, kompozytor, lider zespołu Kanaan

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych