Jestem ciekaw jak na ten ckliwy, nieznośnie wzniosły i kiczowaty film zareagują politpoprawni krytycy. Gdyby taki film powstał o Jezusie, zostałby pewnie wyszydzony i rozszarpany. Niemniej jednak pod jednym względem najdroższą produkcję w historii irańskiej kinematografii można pochwalić.
Film hołubionego na całym świecie irańskiego reżysera Majid Majidi kosztował 40 mln dolarów. Trzygodzinna epopeja to dopiero początek długo planowanej trylogii o Mahomecie. Od samego początku reżyser zapewniał, że chce pokazać inną twarz islamu, co potwierdził przed europejską premierą filmu, mającą dziś miejsce na festiwalu Camerimage w Bydgoszczy. Na scenie wtórował mu wybitny operator filmowy, trzykrotny zdobywca Oscara Vittorio Storaro („Czas Apokalipsy”, „Czerwoni”, „Ostatni cesarz”), który przekonywał o ekumenicznym charakterze tego filmu. A jednak mimo ostrożności twórców, nie pokazujących nawet ani razu film twarzy Mahometa ( prorok filmowany jest od tyłu albo z boku), film i tak atakowali radykalni islamiści.
Opowieść o pierwszych dwunastu latach życia muzułmańskiego proroka Mahometa, spędzonych po części w miastach takich jak Mekka, a po części na pustyni pośród plemion beduińskich. Posiadający niespotykane zdolności chłopak podróżuje po starożytnym świecie wraz ze swoimi opiekunami i zaczyna leczyć ludzi, stając się patronem biednych i pokrzywdzonych. Wieść o jego czynach przekracza nie tylko granice geograficzne, ale także religijne. Pierwsza część planowanej trylogii, która ma pokazać widzom na całym świecie prawdziwe oblicze proroka Mahometa. Muhammad: The Messenger of God ma łączyć, a nie dzielić ( Camerimage).
Nie podejmuję się dokładnej analizy tego religijnego fresku. Przyznaję się bez bicia, że wytrzymałem 2/3 seansu i piszę ten tekst tuż po opuszczeniu sali. Zresztą nie jestem jedynym, który nie zniósł dawki słodszej od daktyli i patosu większego niż najwyższy minaret. Choć film Majida ma poprawić wizerunek islamu na świecie, trafi wyłącznie do wyznawców Allaha. I nie dlatego, że jego europejska premiera ma miejsce kilka dni po paryskiej masakrze. Notabene reżyser we wzruszających słowach potępił na bydgoskiej scenie czyn swoich braci w wierze.
Ten film jest po prostu taki sam jak Koran. Poszarpany, mało czytelny, pełen trudnej symboliki oraz nieznośnej dla „niewiernych” wzniosłości. Jest to obraz przepięknie sfotografowany na taśmie 35mm. Zachwyca też plastycznie, choć na tle wyśrubowanych dziś hollywoodzkich standardów żenują tanie efekty specjalne. W zasadzie film Majida i Storaro nie różni się wizualnie i stylistycznie od biblijnych superprodukcji z Hollywood z lat 40-tych i 50-tych ubiegłego wieku. Jednak ówczesne biblijne kino z Hollywood było skrojone również pod niewierzących odbiorców. Było to kino bardziej uniwersalne i przejrzyste.
Nie znający Koranu widzowie filmu Majida szybko się pogubią w jego teologiczno-historycznych zawiłościach. W przeciwieństwie do filmów o Jezusie Gibsona, Scorsese czy Pasoliniego, trudno się też identyfikować z bohaterami. Rozumiem, że reżyser jest głęboko wierzącym muzułmaninem. Nie tłumaczy to jednak tekturowości wszystkich postaci.
”Muhammad: The Messenger of God” to kino szczere, poetyckie i robione z czystego serca. Wątpię jednak by podbiło ono serca niewierzących w Allaha. A przecież takie jest zamierzenie skądinąd bardzo ciekawego twórcy „Pieśni”. Szanuję ten film, tak samo jak głęboką religijność jego twórcy. Nie potrafię go jednak strawić. Możliwe, że nie jestem w stanie zrozumieć islamskiej kultury. Czy to już podpada pod paragraf o ksenofobi?
„Muhammad: The Messenger of God”, reż: Majid Majidi
Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych
Używasz przestarzałej wersji przeglądarki Internet Explorer posiadającej ograniczoną funkcjonalność i luki bezpieczeństwa. Tracisz możliwość skorzystania z pełnych możliwości serwisu.
Zaktualizuj przeglądarkę lub skorzystaj z alternatywnej.