Arlon. Kolejna perełka dla wtajemniczonych. RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Większość polskich odbiorców muzyki kiedy poprosić ich o wymienienie jakiegoś krajowego zespołu grającego rock progresywny, powie: SBB (starsi) albo Riverside (młodsi). A to błąd. Błąd i duże uproszczenie.

Bo - nie ujmując nic wymienionym luminarzom – polska scena progresywna jest dużo, dużo bogatsza. Ilość czynnych zespołów idzie w dziesiątki, płyt rocznie ukazuje się pi razy drzwi około dwudziestu. Jest z czego wybierać. A teraz polecę trochę sloganem reklamowym - ja wybrałem Arlon. Propozycję tego przemyskiego bandu uważam za najdojrzalszą, najbardziej dopracowaną ze wszystkich (pomimo pewnych mankamentów, o których poniżej). Dla jasności – ex aequo z Moonrise, ale tek krakowski kolektyw praktycznie nie koncertuje, skrzykiwany jest ad hoc przez dowodzącego całością klawiszowca Kamila Konieczniaka wyłącznie w celu nagrania kolejnych płyt. Arlon tymczasem na dechy wychodzi w miarę regularnie. Ostatnio wyszedł w miniony piątek w Łódzkim Domu Kultury, żeby uczcić premierę swojego drugiego albumu „Mimetic Desires”. Albumu, który trzyma obrany na debiucie kierunek, ale też nie jest powtórką z rozrywki.

Na wydanej w 2013. roku „On The Edge” dowodzony przez pianistę-saksofonistę Jacka Szotta (autor większości muzyki) zespół przedstawił złożone, wielowarstwowe kompozycje które łączyły melodyczną żyłkę charakterystyczną dla tych bardziej ambitnych zespołów progresywnych z lat 90tych (szwajcarska Clepsydra, rodzimy Collage) z nieco mocniejszym brzmieniem typowym dla kolegów zza Atlantyku, w rodzaju Spock’s Beard czy Enchant. A jednak było tam parę fragmentów, które aż prosiły się o zanucenie, jak balladowe „Everything For Her” czy „Lies”. Szansa na „wykrojenie hita” była, ale czasy już inne niż 20 lat temu, kiedy to wspomniane Collage miało w Polsce parę autentycznych przebojów. Zespół bynajmniej się tym nie przejął i zaproponował dzieło o jeszcze większym ciężarze gatunkowym – koncept album o niewesołej ludzkiej kondycji. Okładka autentycznie niepokoi – jest jak ilustracja Hobbesowskiej koncepcji wojny każdego z każdym. W środku zaś niby znany Arlon, ale lekko zmieniony personalnie i z większą paletą środków. I tu pojawia się jedyny, acz istotny zgrzyt, którego przemilczeć nie sposób. Nowy wokalista. Mankamentem „On The Edge” był miły w brzmieniu, ale rażący nie najlepszą angielszczyzną wokal Pawła Szykuły. W międzyczasie zastąpił go Wojciech Mandzyn… do którego wokalu zgłosiłbym dokładnie te same zastrzeżenia. Rozumiem celowanie w karierę na Zachodzie (prawda jest taka, że większość nakładów polskich wykonawców z kręgu art rocka i tak idzie za granicę), ale skoro już musimy wozić drewno do lasu, to musi to być drewno najwyższej jakości. Śpiew Mandzyna nieco tę jakość obniża. I boli mnie to tym bardziej, że poza tym mogę mówić o „Mimetic Desires” wyłącznie w superlatywach.

Nowy wokalista dodał też do brzmienia zespołu o gitarę akustyczną, a Jacek Szott postanowił tym razem pokazać się na bogato, zatrudniając do kilku utworów orkiestrę (celująca w progresywne klimaty polska Sinfonietta Consonus, znana chociażby z współpracy z Jordanem Rudessem czy Nealem Morse’em) i Przemyski Chór Kameralny. A że Szott i koledzy kompozytorsko i wykonawczo nadal są w świetnej kondycji, dostajemy płytę, obok której żaden fan progresu nie przejdzie obojętnie. Bo jego przeciwnicy (w tym, jak mniemam, kolega redaktor Żarski, z którym „pięknie się różnimy” na wNas) oczywiście zdiagnozują przerost formy. Wyróżniać żadnego kawałka nie zamierzam, bo w każdym dzieje się dużo i dobrze. Utwory mają dobrze zbudowaną dramaturgię. Wiesław Rutka świetnie różnicuje gitarowe partie od delikatnych, Gilmourowskich, po niemal metalowe, Mandzyn ubarwia jego grę wstawkami na „pudle”, Szott dyskretnie buduje tło klawiszami, by potem wyżywać się w solówkach, a tu i tam wplecie kojący saksofon. Całość opiera się na solidnej sekcji Maciej Napieraj (bas) – Paweł Zwirn (stworzony do perkusji, wygląda jak brat bliźniak wielkiego Mike’a Portnoya!). Nadal zdarzają się kapitalne melodie i tylko ten wokal… Nadal pozostając wiernym fanem liczę, że pan Mandzyn popracuje śpiew w języku Szekspira. Bo charyzmę sceniczną, owszem, ma (sprawdzone cztery dni temu).

I w ten sposób mamy jeszcze jedna płytę, która w moim ukochanym getcie ani chybi odbije się szerokim echem, a reszta świata pewnie ją zignoruje. Słuchając „Mimetic Desires” cieszę się, że nie należę do reszty świata…

4,5/6

Paweł Tryba

Arlon: „Mimetic Desires” wyd. Margot Music 2015

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych