Na 50 rocznicę odbudowy gmachu Teatru Wielkiego wybitny brytyjski reżyser David Pountney przygotował…. farsę na motywach „Strasznego Dworu” Stanisława Moniuszki.
Nie tak miał się zaczynać ten tekst….
Do Opery Narodowej szedłem z wielkim zainteresowaniem i nadzieją. Zbliża się 200 rocznica urodzin Stanisława Moniuszki. Za pięć lat zainteresowani spuścizną twórcy polskiej opery narodowej wybiorą się zapewne do Teatru Wielkiego by tam obejrzeć „wzorcowe” wystawienie „Strasznego Dworu”.
Tymczasem powstało dzieło dalekie od takiego wzorca. Angielski reżyser nie zrozumiał przesłania moniuszkowskiej opery. Nie można mieć do niego pretensji, bowiem sam w jednym z wywiadów zauważył, że gubi się w zawiłościach polskiej historii i naszych narodowych charakterów.
Trudno było zrozumieć, o co chodzi w dziele. Nie jest to wprost wytłumaczone, treści nie są zdefiniowane w samym libretcie; określa je to, w jaki sposób Polacy je postrzegają. (…) Inna trudność wiąże się ze znalezieniem nowego sposobu opowiedzenia tej historii pozostając jednocześnie wiernym duchowi utworu, nie przesłaniając tego, jak ważny jest dla Polaków
—powiedział.
Idąc na niedzielną premierę wiedziałem, że akcja opery przeniesiona jest do XX-lecia międzywojennego i choć miałem wątpliwości co do niezwykle ważnej w Strasznym Dworze warstwy plastycznej (scenografia i kostiumy), byłem przekonany, że reżyser tej miary co David Pountney ma ten zabieg głęboko przemyślany. Gdy po rozsunięciu kurtyny zobaczyłem obraz Jerzego Kossaka przedstawiający „Cud nad Wisłą” pomyślałem, że to interesujący pomysł. Obraz Polski po klęsce powstania styczniowego zamienić na czas po zwycięstwie w Bitwie Warszawskiej. Ta ciekawa, choć zaskakująca idea nie miała jednak żadnej kontynuacji.
W kolejnych scenach pojawiły się obrazy nie mające nic wspólnego z librettem Chęcińskiego. I - choć piękne plastycznie – rodziły pytanie „czemu to służy?”. Przesuwane po scenie kasetony z żywymi obrazami odwracały uwagę od treści spektaklu, a wymarzona dla każdego reżysera scena z zegarem, zamiast grozy budziła u widzów wesołość.Reżyser nie miał też pomysłu na pokazanie finałowego Mazura. Świadomość polskości tego tańca i jego symbolicznego znaczenia podkreślił najprościej jak można było…. biało czerwonymi kostiumami.
Paradoksalnie, spektakl jednak pokazał, że nawet nieudana inscenizacja nie jest w stanie „zepsuć” wspaniałej muzyki Stanisława Moniuszki, jej nastroju, bogactwa melodii i głębokiej polskości.
Na słowa najwyższego podziwu zasługują natomiast wykonawcy: Tadeusz Szlenkier, Rafał Siwek, Zbigniew Macias, Aleksander Teliga, ale na szczególne wyróżnienie zasłużył Adam Kruszewski w roli Miecznika. To artysta o pięknym głosie, niebywałej muzykalności i zdolnościach aktorskich. Każda wyśpiewana przez niego fraza była bezbłędna, a każde słowo zrozumiałe. Doskonała była Edyta Piasecka, jako Hanna, jej piękny i czysty sopran sprawił, że za arię „Któraż to która…” otrzymała gromkie brawa.
Szkoda, że do nowej inscenizacji Strasznego Dworu Teatr Wielki zaprosił Davida Pountneya. Ten wybitny reżyser mógłby przecież pokazać nam swoją autorską wizję innych dzieł, które z wielkim sukcesem wystawia na najważniejszych scenach operowych świata. A my mamy przecież wielu reżyserów, którzy mogliby podjąć się jubileuszowej realizacji „Strasznego Dworu”. Pierwsze nazwisko jakie przychodzi mi do głowy to Jerzy Antczak. Ale w Teatrze Wielkim jest miejsce tylko dla Mariusza Trelińskiego, albo…. kogoś z zagranicy.
Tadeusz Deszkiewicz
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/271198-czy-w-teatrze-wielkim-jest-miejsce-tylko-dla-mariusza-trelinskiego-albo-kogos-z-zagranicy-zdjecia