"Spectre" czyli James Bond na turbodoładowaniu. RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Jaka jest 24 część przygód Jamesa Bonda? Taka jak być powinna, tyle, że na turbodoładowaniu. Choć jestem fanem mrocznego „Skyfall” przyznaję bez bicia: „Spectre” to jeden z najlepszych „Bondów” w historii. Sam Mendes przede wszystkim spełnił marzenia wszystkich fanów serii, co rusz mrugając do nich w jubileuszowej odsłonie. Czegoż my tutaj nie mamy?! Jest walka i kolacja w pociągu jak w „Pozdrowieniu z Rosji” oraz „Casino Royal”. Samochodowy pościg wzdłuż Tybru pobija na głowę podobną scenę „Quantum of Solace”. Do tego dochodzi cała masa dziwaków (morderca ze stalowymi kciukami) wyjętych niemal z poprzednich filmów o Bondzie, rozdęta siedziba organizacji głównych łotrów i klasyczne auto znane ze starych przygód napisanych przez Fleminga. W „Spectre” Bond walczy w metropoliach ( Londyn, Rzym), na śniegu, pustyni, powietrzu i wodzie.

Ważne, że w tym swoistym „the best of” znakomicie odnajduje się Daniel Craig. Od początku należałem do entuzjastów zastąpienia wyżelowanego lalusia Pierce’a Brosnana kimś o surowej, drapieżnej i niepokojącej urodzie. Idealny był też wybór Sama Mendesa na stołek reżysera „Skyfall”. Wybitny reżyser i zdobywca Oscara za „American Beauty” wprowadził Bonda na nowe tory. Jego „Skyfall” był o wiele poważniejszy nie tylko niż filmy z Brosnanem czy Morrem, ale również Connerym i Huttonem. James Bond w jego ujęciu realnie cierpiał, doznawał bólu i był odarty z przypisanej tej serii komiksowej umowności. Tym razem Mendes nie poszedł za ciosem i w „Spectre” odszedł od mrocznych tonów, co powoduje, że „Skyfall” pozostaje unikalną częścią serii.

„Spectre” jest filmem o wiele lżejszym i zabawnym, choć Mendes wirtuozersko trzyma cały go mocno w ryzach. W przeciwieństwie do wstrząśniętego, ale nie mieszanego martini agenta 007, Mendes doskonale miesza ze sobą piorunującą akcję, ironiczny humor i przypisaną już do tego kina pomysłową czołówkę z ośmiornicą oplatającą ekran. Brytyjczyk, który jest znany przecież z takich kameralnych perełek jak „Droga do szczęścia” czy „Para na życie” dociska pedał gazu do samego końca. Już otwarcie filmu osadzone na meksykańskich ulicach podczas święta zmarłych wbija w fotel i spełnia hitchcockowski przepis na sukces: po trzęsieniu ziemi musi być jeszcze intensywniej i mocniej. Bond naparza się z wrogami w przepięknie sfotografowanych przez Szwajcara Hoyte Van Hoytema („Ona”, „Interstellar”) ulicach Wiecznego Miasta, by w oka mgnieniu przenieść się do Maroka, Anglii czy Austrii. U boku ma najstarszą, ale dla takiego miłośnika urody śródziemnomorskiej jak piszący te słowa najpiękniejszą, dziewczynę o twarzy Moniki Bellucci. Dlaczego jednak do jasnej cholery jest jej tak niewiele na ekranie? Francuska aktorka Léa Seydoux wcielająca się w kolejną z ukochanych ( ostateczną?) Bonda również odbiega swoją naturalnym urokiem od wielu poprzednich kobiet 007. Jednak to włoska piękność epizodem elektryzuje i rozsadza ekran.

Nie można nie zauważyć, że fabuła „Spectre” jest, mówiąc delikatnie bardzo błaha. W zasadzie Mendesowi należą się kolejne słowa uznania, że tyle niejasności i logicznych dziur udało mu się przykryć fenomenalną realizacją całości. Z drugiej strony jest ten Bond nawiązaniem do komicznych filmów z Rogerem Moorem więc można zrozumieć daleko posuniętą naiwność niektórych rozwiązań. Niemniej jednak ja trochę tęsknię za bardziej krwistym i realnie krwawiącym 007 z „Casino Royale”. Zdyszany i z poszarpanymi muskułami Bond jest o ciekawszy niż archetypiczny posąg z ciałem odpornym na ciosy jak młot Thora.

„Spectre” nawiązuje też klimatem do pierwszych Bondów z Seanem Connerym. Znów mamy tajemniczą, zakonspirowaną organizację, która chce zniszczyć świat. Kierowana przez złowieszczego Franza Obehauzera ( przepyszna rola mistrza czarnych charakterów Christophera Waltza) syndykat stał za kłopotami Bonda w poprzednich filmach. Ba, Franz to „architekt cierpienia” Jamesa Bonda. Warto więc przed seansem odświeżyć sobie poprzednie filmy z Craigiem, bowiem ten jest pośrednim ukoronowaniem kilku wątków. Tym razem Bond musi zmierzyć się również z problemami w samym MI6, gdzie kwestionowana jest też potrzeba działania nowego „M” ( zamiast Judi Dench mamy Ralpha Fiennesa) oraz samego rzekomo przebrzmiałego 007. W tle pobrzmiewa zaś echo powszechnej dziś inwigilacji obywateli przez mocarstwa.

Wątek powszechnej inwigilacji, na którą po 11/09 zachodni świat się zgodził jest poruszany w ostatnich latach bardzo chętnie przez kino i telewizję. Seriale „Homeland”, „24” czy nawet Nolanowska trylogia o Batmanie penetrowała na najróżniejsze sposoby tą tematykę. Oczywiście niebawem przebije wszystkich znany lewicowiec Oliver Stone, który kręci pean na cześć Edwarda Snowdena. Tymczasem za problem spełniania się orwellowskiego koszmaru wziął się Mendes. Nie chcąc spoilerować filmu i psuć przyjemności widzowi, nie będę tutaj zdradzał licznych niespodzianek, które wiążą się z tym wątkiem. Warto jednak pochylić się dłużej nad postacią Maxa Denbeigha (Andrew Scott) znanego jako C, który pragnie odstawić na boczny tor takich dinozaurów jak Bond i M. Dla niego są to zimnowojenne relikty. Najchętniej zastąpiłby je komputerami. C niczym dzisiejsi utopijni entuzjaści wielkich superpaństw przypominających korporacje, dąży do tego by świat broniła oparta międzynarodowa agencja szpiegowska bombardująca wrogów dronami i inwigilująca powszechnym oddaniu się ludzkości we władanie GPS-u i Wi-fi.

Niemniej jednak drony mimo licencji na zabijanie nie mają przebiegłości agenta 007, a kamery przemysłowe nie zastąpią wyjątkowego fartu, jaki wisi nad naszym agentem jej królewskiej mości. „Licencja na zabijanie to też licencja na nie zabijanie tego, któremu patrzymy w oczy”- mówi M. I to w zasadzie to jedyny morał ze „Spectre”. Czy to zarzut? W żadnym razie! Przecież idąc do kina wiemy dokładnie czego się spodziewać. Chcemy dużej zawartości Bonda w Bondzie. Mendes zapewnia ją nawet w nadmiarze. Mimo wielkiego sukcesu „Spectre” dobrze się stało, że duet Mendes i Craig kończy przygodę z agentem 007. Teraz czas by Bond nabrał jeszcze świeższego oddechu. Odważniejszego i bardziej zaskakującego. Czy polegającego na zmienieniu koloru skóry najsłynniejszego agenta popkultury?

Już pisałem w tygodniku ABC, że chętnie bym w tej roli zobaczył Edrisa Elbę. Po obejrzeniu „Spectre” zdanie podtrzymuję. O ile oczywiście ta zmiana przyniesie znaną z „Luthera” niepoprawność polityczną, która ostatnimi czasy mocno się w przygodach Bonda stępiła. Nawet w „Spectre” za terroryzm odpowiadają nie ci, którzy zmienili oblicze świata po 11/09, a biali dranie z korporacji. W dawnych czasach wiadomo było przynajmniej, że Bond kopał czerwone tyłki z wydrukowanym z sierpem i młotem. Może najwyższy czas by wziął się za tych, którzy już dawno wypowiedzieli nam cywilizacyjną wojnę?

5/6

„Spectre” reż: Sam Mendes, dystr: Forum Film Poland

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych