Nowa płyta Disclosure "Caracal". Na dokładkę. RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Jest trochę wolniej, lista gości wygląda inaczej, ale na drugiej płycie Disclosure nic specjalnego się nie dzieje.

Jeżeli zastanawiać się, do kogo w muzyce należał rok 2013, jednym z typów musi być duet Disclosure. Nie chodzi nawet o uznanie krytyki, nominacje do nagród, platynę, którą debiutanckie „Settle” zdobyło w Wielkiej Brytanii, czy szczyt amerykańskiej listy przebojów. Dwaj bracia z Surrey, niedoświadczeni goście — Howard miał zaledwie 18 lat, gdy rozgłośnie rzuciły się na singlowy „Latch”  — dokonali małego przewrotu na rynku muzyki klubowej. Pisano, że dzięki nim muzyka house odżywa.

Pisano też, że za ich sprawą house umrze. Taka polaryzacja opinii i mnóstwo innych artystów pragnących pójść tą samą drogą świadczą o tym, że sporo znaczysz. Disclosure nie są do zamknięcia w jednym gatunku. W liniach basu potrafi się odbić fascynacja wczesnym dubstepem, w momentach gdy rytm wychodzi poza 4/4, nie ma wątpliwości, że ktoś tu dorastał z brytyjską odmianą garage. Wysiłki aranżacyjne i sposób myślenia o kompozycjach pokazują z kolei twórców obytych z tradycyjnymi instrumentami i ambitnych. Zresztą jeśli poczytać wywiady z braćmi, widać duży nacisk na to, by ich muzyki nie postrzegano przez pryzmat tanecznych parkietów. Chcą robić dobre popowe utwory w elektronicznym opakowaniu, koncentrują się na piosenkopisarstwie, widząc szansę na wniesienie tego, czego ich zdaniem muzyce tanecznej brakuje — spójności. I tu jest pewien problem, bo jeżeli traktować „Caracal” w kategorii pochodnej debiutanckiego „Settle”, to wszystko się zgadza. Proszę jednak nie zasugerować się zbytnio sennym, wolnym, klasycznie poprowadzonym od strony wokalnej „Masterpiece” i tym, co się dzieje w numerach dodanych w ramach wydania deluxe, bo na właściwym albumie rządzi uklubowione R’n’B.

**Czasem dobre, np. wtedy, gdy swoim głębokim głosem odzywa się Gregory Porter, tworząc w „Holding on”(( zgrabną całość razem ze zdecydowanymi bębnami i basowym bulgotami. Czasem naprawdę przebojowe jak w wypadku rozbudowanego, opatrzonego dobrym re frenem „Magnets” z udziałem Lorde. Częściej anonimowe, użytkowe, zupełnie nie na miarę ksywek bądź nazwisk zaproszonych gości.

Trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, czy za wspominaną „spójnością” piosenek, do których pobujać się można, ale z zapamiętam i zanuceniem będzie gorzej, nie kryje się nuda, a wszystkie komplementy w rodzaju „kulturalne” i „nieinwazyjne” nie znaczą tyle, co mało wyraziste i obojętne.

Marcin Flint (wSieci)

Disclosure „Caracal” wyd. universa

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych