wSieci: "Nie tęsknię za Hollywood". WYWIAD z Jerzym Skolimowskim

Julita Szewczyk
Julita Szewczyk

W najnowszym numerze tygodnika wSieci wywiad z polskim reżyserem Jerzym Skolimowskim, współautorem scenariusza „Noża w Wodzie” Polańskiego i autor scenariusza „Niewinnych Czarodziejów” Andrzeja Wajdy. Po tym jak jego filmy były zatrzymywane przez komunistycznych cenzorów w 1969 wyjechał z Polski. Potem pracował m.in. w Hollywood. Zdobywca Złotego Niedźwiedzia ( „Start”) na Festiwalu Filmowym w Berlinie, oraz nagród na festiwalach w Gdyni ( „Ręce do góry”,„11 minut”), Cannes („Wrzask”, „Fucha”) i Wenecji ( „Latarniowiec”, „Essential Killing”).

Specjalnie dla tygodnika wSieci Skolimowski opowiada o swoim nowym filmie „11 minut”, który wejdzie na ekrany kin 23 października. Reżyser poetyckiego kina mówi również oraz malarstwie, roli w „Avengers” i pracy w Hollywood.


Łukasz Adamski: Po kilkunastoletniej nieobecności w kinie zrobił pan trzy bardzo poetyckie filmy. Struktura wchodzącego właśnie na nasze ekrany „11 minut” przypomina wiersz — z dokładnie przemyślanymi strofami, rytmiką i składnią. Czy to powrót do pańskiej dawnej pasji, czyli poezji?

Jerzy Skolimowski: „11 minut” to filmowy poemat i w tym sensie jest w jakiejś mierze powrotem do poezji. Oczywiście znajdziemy w nim wiele metafor, których wolałbym nie wyjaśniać. Natura metafory polega właśnie na tym, że jej znaczenie jest ukryte, i trzeba się z nią samodzielnie zmierzyć. Mam nadzieję, że każdy widz odbierze ten film przez pryzmat własnej wrażliwości.

„11 minut” na pewno zostanie odebrany jako dowód pańskiej reżyserskiej precyzji. Ja natomiast jako osoba wierząca nie mogę oderwać go od religijnej symboliki. Gołąb wlatujący do pokoju i uderzający o lustro, człowiek z belką przypominającą krzyż — ten film kipi od symboli. Na ile „11 minut” to film metafizyczny?

Muszę pana skomplementować. Jest pan jednym z niewielu widzów, którzy zauważyli człowieka z krzyżem. On jest tak dyskretnie pokazany, że 9 na 10 osób go nie dostrzega. Tak, umieściłem ten krzyż w filmie celowo. To swego rodzaju wyznanie.

Wyznanie wiary?

[Cisza] Nie chciałbym używać aż tak wielkich słów. Poprzestańmy na słowie „wyznanie”. W poezji metafory odwołują się do osobistej przestrzeni duchowej odbiorcy. W poetyckim filmie też.

Niemniej bohaterowie pańskiego filmu przegapiają te symbole. Wciąż spoglądają np. na zegarki. Dlaczego? To brak ich otwarcia na duchowość? Czy może zwykły pęd życia?

I jedno, i drugie. Czas jest dodatkowym bohaterem tego filmu. Nie przez przypadek konstruowaliśmy go z zegarmistrzowską precyzją. Działania aktorów są tutaj wyliczone co do sekundy, tak by w finale znaleźć się w konkretnym miejscu i czasie. Proszę nie zapominać, że ja pracę nad scenariuszem rozpocząłem od wymyślenia zakończenia. I dopiero potem cofałem się do początku. Widzimy tu ludzi o różnej pozycji zawodowej, materialnej i społecznej na przestrzeni 11-minutowych wycinków z ich życia — czasem znaczących, niekiedy z pozoru bez znaczenia. Ale te wycinki definiują ich życie.

Ostatecznie te z pozoru nic nieznaczące wycinki prowadzą do spektakularnej, ale tak banalnej katastrofy. „11 minut” to dla mnie również poemat o śmierci w wymiarze indywidualnym. A jednak kilka razy pojawia się na ekranie tajemnicza postać mówiąca, że nic nas nie uratuje. Spory pesymizm.

Dokładnie te słowa brzmią: „Niczego już nie zdołasz naprawić”. Ale wydźwięk jest taki, jak pan to ujął. Rzeczywiście trudno mi patrzeć na dzisiejszy świat z optymizmem. Mam wrażenie, że czekają nas trudne chwile.

Jest aż tak źle? Mówi pan o geopolityce czy kondycji duchowej współczesnego człowieka?

Sytuacja geopolityczna ewidentnie się komplikuje. A to, że duchowość odgrywa w naszym życiu coraz mniejszą rolę, również wpływa na kondycję świata. Ta poślednia rola duchowości ma z pewnością swoje konsekwencje.

Pański pesymizm nie pasuje do tego krzyża, który jednak się pojawia. Tam, gdzie jest krzyż, tam jest nadzieja!

Ja umieściłem ten krzyż tak dyskretnie i na marginesie nie przez przypadek. Kategoria nadziei wydaje mi się sprawą tak samo osobistą jak kategoria wiary.**

Każda z postaci pańskiego filmu odczuwa niepokój, widząc samolot lecący między wieżowcami. Celowo nawiązuje pan do 9/11?

Obraz samolotu zbliżającego się do wieżowców stał się archetypem współczesnego świata. Tego obrazu nie można zapomnieć. W moim filmie to nie tyle nawiązanie do tych konkretnych zamachów, ile jedna z metafor, o których przed chwilą rozmawialiśmy. Nie chciałbym być posądzony o żerowanie na tym symbolu — ale z uwagi na to, że jest tak jaskrawym znakiem współczesności, wydawało mi się, iż mam prawo go użyć. Oprócz instynktownego poczucia zagrożenia samolot pełni w filmie funkcję cezury czasu. Pojawia się w każdym wątku dokładnie o godz. 17.05.

Można zadać sobie pytanie, na ile ten samolot łączy się z bohaterem pańskiego „Essential Killing”. Nagrodzony na festiwalu w Wenecji film opowiadał o Afgańczyku, który po zabiciu trzech amerykańskich żołnierzy trafia do tajnego więzienia na Mazurach. Przez przypadek ucieka z konwoju i musi się zmierzyć z dziką naturą

Przyznam, że moją intencją nie było tworzenie analogii. Mój poprzedni film opowiadał przede wszystkim o walce człowieka o przetrwanie, o instynkcie samozachowawczym. Nie interesowały mnie wina ani brak winy bohatera, tak jak nie interesowała mnie polityka. W tym sensie można połączyć te dwa filmy — tu samolot też nie pełni funkcji głosu zabieranego w kontekście wojny z terroryzmem. Oba tytuły są poetyckimi impresjami na temat współczesnego świata.

Fascynująca jest postać malarza grana przez Jana Nowickiego. Grał on także malarza w pańskiej „Barierze”. Pan odniósł sukces jako malarz. Pański przyjaciel Jack Nicholson kupił aż cztery pańskie dzieła. Czy ta postać to pana alter ego?

Nie, choć byłem świadom, że postać malarza może być tak odbierana. Potrzebowałem w filmie przedstawiciela starszego pokolenia. Zawód malarza — artysty — pozwala mu na przyjęcie pozycji zdystansowanej wobec reszty wątków. Chodziło mi bardziej o zróżnicowanie postaci, niż przemycanie zakamuflowanej autoprezentacji.

Ale jednak postać malarza nad Wisłą uderza. Śmierć w „11 minutach” nadchodzi z każdą minutą głośniejszymi krokami. Natomiast malarz obserwuje osobę markującą samobójstwo. Obserwuje śmierć z boku. Z dystansu. Tak pan ją widzi?

Ma pan rację. W tej postaci jest coś z obserwatora. To kolejna metafora, którą chciałbym, by widzowie sami odczytali na własny użytek. Scena z niedoszłym samobójstwem pokazuje, jak łatwo ulegamy fałszywym wrażeniom. I jak źle odczytany pretekst, który spowodował naszą spontaniczną reakcję, w efekcie rodzi zniechęcenie. Jeśli komuś przydarzy się kilka takich incydentów, łatwo sobie wyobrazić, że nie zareaguje, kiedy naprawdę zajdzie potrzeba. To tak jak z opowieścią o człowieku, który wiedziony strachem wciąż krzyczy „wilki, wilki, wilki!”. Za pierwszym razem fałszywy alarm wzbudza reakcję, drugi raz niewielkie zainteresowanie, aż wreszcie, gdy wilk nadchodzi naprawdę, nikt już nie reaguje.

Znów znaki, których nie dostrzegamy?

Nie dostrzegamy, bo może nie potrafimy dostrzegać. Ale też widzimy znaki fałszywe, które usypiają naszą czujność. W filmie dwukrotnie przejeżdża karawan pogrzebowy. Przypadek? Możliwe. Ale może również symbol nadejścia czegoś złego? Mówiłem już w jednym z wywiadów, że „11 minut” to dla mnie film bardzo osobisty.

Wiele jest samotności w pańskim kinie. „Cztery noce z Anną”, „Essential Killing” to traktaty o niej. Teraz mieszka pan na Mazurach, w lesie, ale w Malibu w Kalifornii również stronił pan od ludzi. Film to jednak praca zespołowa. Jak pan to godzi z mizantropią?

Nie przychodzi mi to łatwo. Dlatego wolę malowanie. Wtedy jestem sam na sam ze sobą i płótnem. Kino to praca zespołowa. Wymaga współpracy dziesiątków ludzi i uruchomienia całej machiny produkcyjnej. Za żaden film nie odpowiadam w 100 proc. W przypadku „11 minut” bardzo dużo zawdzięczam kompozytorowi Pawłowi Mykietynowi, montażystce Agnieszce Glińskiej, autorowi zdjęć Mikołajowi Łebkowskiemu i oczywiście aktorom. Wszyscy współuczestniczą w procesie tworzenia. W malarstwie mam nad aktem twórczym pełnię władzy. Od samego początku do jego końca. Obraz jest wyłącznie moim dziełem.

Ceni pan wolność artystyczną i kino autorskie, ale jako aktor gra pan w filmach będących symbolem komercji Hollywood. Wystąpił pan w „Avengers”, pojawił się pan też w kultowej produkcji „Marsjanie atakują” Tima Burtona. Trudno się panu odnaleźć w dzisiejszym kinie?

Trzy moje ostatnie filmy, które powstały na przestrzeni siedmiu lat, są próbą znalezienia dla siebie pewnej niszy. A to, że występuję w filmach z Hollywood, wynika z czystego cynizmu. To po prostu najłatwiejszy sposób zarabiania pieniędzy. Zdarzało się, że za jedną rolę mogłem przeżyć cały rok. Tak było w przypadku choćby „Białych nocy” Hackforda.

Tak łatwo przychodzi panu aktorstwo?

Tak, bo nie przywiązuję do niego zbytniej wagi. To nie jest mój zawód. To prosty sposób na zdobycie środków utrzymania.

Podziwiam dystans kogoś, kto zagrał w jednym z największych hitów komercyjnych wszech czasów, czyli „Avengers”. Wróćmy jednak do tego, co dla pana ważne, czyli do pańskiego kina. Mówi pan, że szuka własnej niszy. A jednak nawet Quentin Tarantino uważa, że pański „Essential Killing” to esencja kina.

To prawda. Komplementował mnie mocno. Ale jestem świadom, że moje filmy mają specyficzną jakość, są przeznaczone dla dosyć szczególnego widza. Byłbym przyjemnie zaskoczony, gdyby „11 minut” okazało się komercyjnym sukcesem. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że reakcje widzów mogą być krańcowe. To było moim zamierzeniem. Nie chciałbym, żeby film został przyjęty obojętnie.

Czy zatem celowo ubrał pan ten pełen symboliki poetycki film o nieuchronności losu, katastrofy i poemat o śmierci w szaty kina akcji? By trafić z głębokim przekazem do masowego widza?

Wybrałem ten gatunek, ponieważ uznałem, że to szansa na trafienie do większej liczby widzów. Mam nadzieję, że widownia nie będzie zawiedziona, iż ten gatunek uprawiam w trochę inny sposób. Podczas konferencji prasowej w Wenecji, gdzie „11 minut” miało premierę, pojawił się zabawny komentarz. Jeden z dziennikarzy zapytał, czy to jest moja reakcja na kino akcji z Hollywood. Odpowiedziałem, że te same elementy, które występują w hollywoodzkim kinie akcji, można używać na wiele różnych sposobów.

Napisał pan scenariusz do filmu o „Dywizjonie 303”. Może taki film warto by było zrealizować w Hollywood, aby docenić polskich bohaterów z czasów II wojny światowej?

Byłoby dobrze, gdyby taki film powstał z tych względów, o których pan mówi. Potrzebujemy filmów o bohaterstwie Polaków. I powinniśmy dawać świadectwo historii. Jednak zmartwię pana — w Hollywood taki film nie powstanie.

Mimo tegorocznego Oscara dla polskiego kina?

Obawiam się, że tak. Hollywood nie jest zainteresowane opowiadaniem polskiej historii.

Czyli jednak — jak pan to pięknie niegdyś ujął — Himalaje Hollywood to wciąż nie pański górski szlak?

Nie tęsknię za Hollywood ani za Malibu, w którym mieszkałem tyle lat. To inny świat. Zawsze czułem się w nim obco. Mam tam przyjaciół ze świata filmu, ale to nigdy nie był mój dom. Znalazłem go na polskich Mazurach.

Tekst pochodzi z tygodnika wSieci.

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.