Wes Craven był nie tylko twórcą dwóch słynnych serii horrorów („Krzyk” i „Koszmar z ulicy Wiązów”). Zmarły 30 sierpnia na raka mózgu reżyser to ikona amerykańskiego horroru i człowiek, który przyczynił się do przemeblowania całego gatunku. 76-letni filmowiec mimo ciężkiej choroby pracował nad filmem „Nie zabijaj” z amerykańskiej wersji „Dekalogu” Kieślowskiego.
Wes Craven przeszedł do historii kina jako twórca „Koszmaru z ulicy Wiązów” i późniejszego „Krzyku”. Oba filmy przyćmiły całą twórczość tego niezwykle płodnego i ciekawego twórcy, ale były też jego absolutnym spełnieniem. Nie można jednak zapominać, że w trakcie długiej kariery realizował również filmy dalekie od kina grozy, jak „Koncert na 50 serc” (1999) z Meryl Streep i Angelą Basset czy jeden segment w „Zakochanym Paryżu”. Była to odskocznia od horroru i chęć dowiedzenia krytykom i widzom, że umie wiele więcej, niż tylko straszyć widza. Koniec ery hipisów Craven pojawił się w kinie po porzuceniu kariery naukowej na Uniwersytecie Clarkson. Podobnie jak m.in. Abel Ferrara pracował początkowo przy filmach dla dorosłych, pisząc pod pseudonimem scenariusze. Przełomem okazał się z duet z producentem Seanem S. Cunninghamem, z którym zrealizował swój głośny debiut „Ostatni dom po lewej” (1972). Szokujący horror wpisywał się w klimat kina grozy, jaki powstawał w tamtym specyficznym dla Ameryki okresie.** USA były wówczas pogrążone w kryzysie polityczno-gospodarczym. Przegrana wojna w Wietnamie, afera Watergate, brak ropy na stacjach benzynowych, chwiejny prezydent Jimmy Carter i poczucie przegrywania zimniej wojny z ZSRR zmieniły Stany Zjednoczone.
Cały amerykański pesymizm tego okresu został odzwierciedlony w amerykańskim horrorze, za którego zmianę wzięli się młodzi i bezkompromisowi twórcy. To właśnie w latach 70. powstał gatunek slasher charakteryzujący się dosłowną przemocą i psychopatycznymi postaciami, które zastąpiły odrealnione wampiry, duchy i wilkołaki, będące popularne w latach 50. XX wieku. Choć można uznać, że modę na takie kino wyciągnął z niszy Alfred Hitchcock w „Psychozie” (1960), to właśnie „Ostatni dom po lewej” Cravena jest uznany za prekursora gatunku. Warto zauważyć, że najsłynniejsze slashery, jak „Halloween” Johna Carpentera czy „Piątek trzynastego”, powstały dobre kilka lat po debiucie Cravena. Film Cravena opowiada o dwóch nastolatkach jadących na rockowy koncert, które zostają porwane w lesie przez poszukiwanych przez policję zbiegłych skazańców. Sadystyczni oprawcy gwałcą dziewczyny i je brutalnie zabijają. Następnie szukając noclegu, trafiają przypadkowo do domu rodziców jednej z ofiar.
Rodzice dowiadują się o losie córki i uświadamiają sobie, że mordercy śpią za ścianą. Zamiast wezwać policję, biorą sprawiedliwość w swoje ręce. Motyw ten był wykorzystany w do dziś szokującej, rok młodszej od debiutu Cravena „Mechanicznej pomarańczy” Stanleya Kubricka. Dekadę wcześniej podobny film („Źródło”) nakręcił sam Ingmar Bergman. Nie jest tajemnicą, że Craven nawiązał do obu mistrzów kina. Zamiast na rozważańniach moralno-etycznych skupił się jednak na wyeksponowaniu motywu czystej zemsty, czym zainspirował później wielu filmowców na czele z Quentinem Tarantino. Wpływ na to miał bez wątpienia upadek idei dzieci kwiatów, zakończony bestialskim mordem w willi Romana Polańskiego. Bohaterki filmu Cravena to hipiski, które pełne infantylnej miłości w oczach i bełkotu naładowanego do głów przez samozwańcze, naćpane guru uwierzyły w czyste intencje swoich oprawców. Całkiem jak niezamykający na klucz swoich domów celebryci na hollywoodzkiej Mullholand Drive albo kobiety wierzące, że Charles Manson jest wcieleniem mieszanki Johna Lennona i Jezusa Chrystusa. Wszyscy oni zapłacili za swoją naiwność najwyższą cenę. Helter Skelter Mansona naznaczył cały amerykański horror na czele z „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” (1974) Toby’ego Hoopera.
To jednak Wes Craven był pierwszym, który dostrzegł w jego duchu potencjał na kino grozy. Raz, dwa, Freddie już cię ma! Nie przez przypadek poświęcam tyle miejsca w tekście debiutowi Cravena, który rzeczywiście miał w nim coś konkretnego do powiedzenia. Nie był przenikliwy jak Kubrick i Bergman, ale pokazał widzowi na tacy, czym jest niekończące się zło, które odradza się w niepohamowanej przemocy zamkniętej w niekończącej się zemście. Kolejne filmy Cravena, jak „Wzgórza mają oczy”, „Potwór z bagien” czy „Śmiertelne niebezpieczeństwo” z nieznaną wtedy nikomu Sharon Stone, to mniej lub bardziej udane warianty krwawego kina grozy, które, jeżeli przełamywały konwencję, to wyłącznie poziomem obrzydliwości (kanibalizm). Prawdziwym komercyjnym przełomem w karierze Cravena była produkcja z 1984 r., w której zagrał młodziutki Johnny Depp. Freddie Krueger stał się najsłynniejszym mordercą horroru lat 80., choć miał mocną konkurencję w postaciach Michaela Myersa z „Halloween” czy Jasona z „Piątku trzynastego”. To jednak nawiedzający w snach nastolatków spalony brzydal z rękawicą z nożami i pasiastym, cuchnącym sweterku zawładnął wyobraźnią milionów widzów na całym świecie. Craven trzy lata próbował sprzedać scenariusz, który po kolei odrzucały wszystkie wielkie wytwórnie. W końcu w produkcję zaangażowało się niezależne New Line Cinema. Film zarobił ponad 25 mln dol., co było astronomiczną sumą dla horroru w tamtym okresie.
Craven z satysfakcją do końca życia trzymał nad biurkiem oprawione odmowy ze studiów Universal i Paramount. Freddie pojawił się w całej serii filmów, crossoverów (walczył z Jasonem!), i serialu. Craven powrócił do reżyserii tej historii w 1994 r. w „Nowym koszmarze Wesa Cravena”, choć napisał też scenariusz do „Koszmar z ulicy Wiązów 3” (1987) i serialu „Koszmary Freddiego”. Craven stał się poniekąd zakładnikiem Kruegera, z którego szponów się błyskotliwie notabene wyrwał. O ile John Carpenter mimo stworzenia „Halloween” dowodził swojej wszechstronności w arcydziełach jak „Coś” czy „Ucieczce z Nowego Jorku”, Craven przez lata najwyżej cytował sam siebie. A jednak próbował igrać z gatunkiem, który sam wprowadził na nowy etap. Tym miał być „Wampir z Brooklynu” (1995) z Eddie’em Murphym w głównej roli. Komediowy horror okazał się totalnym niewypałem i nie zbliżył się nawet do bezczelnie chuligańskiego „Martwego zła 2” Sama Raimiego. Pokazał jednak, że Craven szuka w kinie czegoś ożywczego.
Craven nie wrócił do historii Freddiego tylko ze względów komercyjnych. Do projektu przyciągnęła go możliwość, a jakże!, przemeblowania historii. Po sześciu filmach serii Craven umieścił akcję na planie filmu… o Freddiem Kruegerze. W pewnym momencie Freddie wychodzi z ekranu, przenosząc się do rzeczywistości widzów. Ba, na ekranie pojawia się sam nawet Craven i wcielający się w samego siebie Robert Englund, który grał Freddiego we wszystkich odsłonach. „Nowy koszmar Wesa Cravena” jednocześnie był parodią gatunku i stanowił spójną część serii. Był też idealnym jej podsumowaniem. W końcu Fred Krueger to wieczny klaun, ironista i mistrz brutalnego sarkazmu, którego istotna objawiała się w pisanych przez Cravena dialogach.„Nowy koszmar…” zwiastował natomiast coś więcej niż tylko postawienie przez ojca Freddiego kropki nad i. To właśnie tym filmem pierwszy raz Craven zasłużył na miano postmodernisty horroru. Do końca życia nie znosił tego określenia.
Niemniej jednak przylgnęło ono do niego po „Krzyku” z 1996 r. Seria stała się w końcu słynna nie mniej niż „Koszmar z ulicy Wiązów”. Tym razem za wszystkie cztery części odpowiadał całościowo sam Craven, który zmarł w trakcie realizacji kolejnej odsłony serialu opartego na historii. Opowieść o grupie nastolatków, która zafascynowana klasykami horroru (w tym kinem Cravena!), zaczyna mordować się nawzajem, nosząc absurdalne białe maski, została nazwana horrorem ironicznym. Wes Craven, jak w „Ostatnim domu…” i „Koszmarze…”, zderzał ze sobą niewinny infantylizm młodych ludzi z realną przemocą. Tym razem ofiarami nie były hipiski ani licealiści z Ame ryki czasów zimnej wojny, ale zblazowani dobrobytem lat 90. ludzie wyrośli na kinie kogoś takiego jak sam Craven.
„Moralność jest do bani” – mówiła zbuntowana postać grana przez Deppa w filmie o Kruegerze. Bohaterowie „Krzyku” wypełniają jego niewinne słowa. Przeżarci relatywizmem moralnym i pogardą dla życia są wytworem nihilistycznej popkultury. Craven zarówno oddawał hołd gatunkowi, który sam stworzył, jak i z nim smakowicie igrał. Wyśmiewał schematy, łamał konwencję i autoironicznie sam siebie cytował. W końcu „Krzyk” otwiera scena, w której morderca przepytuje przez telefon ofiarę ze znajomości klasyki horroru. Na takie otwarcie mógł się zdecydować tylko twórca nieskrępowany i wewnętrznie wolny. Zanim Rob Zombie czy Alexandre Aja z godnością na nowo odczytali filmy Carpentera i właśnie Cravena, a slasher wydawał się wymarłym gatunkiem, bohater tego tekstu sam uratował jego formę.
Pierwszy „Krzyk” zarobił w kinach 100 mln dol. „Krzyk 4” z 2011 r. był ostatnim filmem Cravena, który zajmował się mimo choroby kilkoma innymi projektami. Przed śmiercią pracował nad amerykańską wersją „Dekalogu” Kieślowskiego, napisaną przez twórcę serialu „Rzym” Todda Ellisa Kesslera. Craven miał wyreżyserować piątą część pt. „Nie zabijaj”. Czyż nie jest to ironia godna twórcy gatunku horroru, w którym krew leje się strumieniami? Szkoda, że nie przekonamy się już nigdy, jakby maestro ugryzł tę tematykę. Czy byłby to koszmar, czy może krzyk nadziei? A może zaproszenie do ostatniego domu… po prawej?
Tekst pojawił się w tygodniku ABC
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/265127-wes-craven-mistrz-postmodernistycznego-slashera-sylwetka