Billy „Nadzieja” Hope ( Gyllenhaal) to prosty chłopak z nizin społecznych. Mimo tego, że został wychowany w domu dziecka i nowojorskich „ulicach nędzy” zdobył pas mistrza świata kilku bokserskich federacji.
Ma wszystko czego może pragnąć chłopak z getta. Piękną ( również sierotę) żonę ( Rachel McAdams), ukochaną córeczkę (Oona Laurence) willę z basenem, kilka samochodów i dwór kumpli, z którymi trzyma się od burzliwych „ulicznych lat”. Billy to prawdziwy gejzer agresji. Niczym Jake LaMotta lubi przyjmować ciosy w głowę, które wywalają w nim destrukcyjną dla oponentów złość. Gdy za namową żony i ku frustracji cynicznego managera ( 50 Cent) podejmuje decyzję o powolnym wygaszaniu kariery, przydarza mu się osobista tragedia. Wszystko przez niemożliwy do pohamowania temperament. Tym razem dotyka on nie jego, ale najbliższą mu osobę.
Tragedia powoduje reakcję łańcuchową. Billy traci pas mistrzowski, zostaje zdyskwalifikowany, bankrutuje i trafia na ulicę. Na dodatek opieka społeczna bierze pod kuratelę jego córeczkę. Billy jest w rynsztoku. Niedawny król boksu zostaje teraz nazwany przez media „ostatnią beznadzieją białych”. Spłukany, bez przyjaciół i rodziny trafia na osiedlową siłownię do Ticka Willisa ( Forest Whitaker)- byłego boksera i trenera, który prowadził najmocniejszego oponenta Biliego, gdy ten był na samym szczycie. Billy od zera musi teraz odbudować karierę, odzyskać córkę i szacunek dla samego siebie. Znacie ten schemat?
Tak, jeżeli oglądaliście historię Rockiego Balboa. „Włoski ogier” przeżył to wszystko w 6 filmach serii. Z nizin trafił na szczyt. Dał się porwać bogactwu i sławie, by ocknąć się po stracie ukochanego przyjaciela. Zbankrutował i wrócił do miejsca skąd mógł wracać na szczyt. Aha, odrodzić mu się pomógł trener jego odwiecznego wroga. Wszystko to w pigułce mamy w tym filmie.
Spec od kina akcji Antoine Fuqua nie aspiruje do nakręcenia arcydzieła na miarę „Wściekłego Byka” ( choć w jednej walce Billy wyobraża sobie, że jest LaMottą). Nie igra nawet schematami kina bokserskiego. Kręci kolejną wersję tej samej bajki o potrzebie przewartościowania życia, podniesienia się z dna i hartowaniu ducha. A jednak ten film w jakiś dziwny sposób się broni. Jest szczery i prawdziwy, choć tak bardzo wtórny. Podobnie jak w otwarciu „Rocky V” widzimy co dzieje się z ciałem i mózgiem dopiero co oklaskiwanego przez miliony herosa. Obserwujemy też iluzję szczęśliwego życia w złotej klatce i koszmar utraty rodziny. Wszystko dzięki kolejnej z rządu kapitalnej kreacji jednego z najlepszych aktorów swojego pokolenia.
Dopiero co dramatycznie wychudzony w „Wolnym strzelcu” Gyllenhaal imponuje piorunującą tężyzną fizyczną. Nie sama metamorfoza powoduje, że jego rola zachwyca. Gyllenhaal jest prawdziwą mieszanką wybuchową. W ułamku sekundy z zahukanego i przerażonego wizją utraty dziecka faceta, staje się wulkanem agresji. Z barbarzyńskiego wojownika na ringu potrafi się zaś zmienić w oddanego swojej żonie złamanego faceta. Nie jest to rola na miarę Oscarowych bokserskich ról De Niro czy Bale’a. Jednak Gyllenhaal wyciąga z niej więcej niż obiecuje scenariusz, za co zasługuje co najmniej na nominację do tej nagrody.
„Do utraty sił” to wzruszające i mimo przewidywalności emocjonujące kino sportowe, które przez świetne rozegrany rodzinny dramat trafi nie tylko do męskiej części widowni.
4/6
Łukasz Adamski
„Do utraty sił”, reż: Antoine Fuqua, dystr: Forum Film
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/265067-do-utraty-sil-ujmujacy-schemat-bokserskiej-basni-i-wielka-rola-gyllenhaala-recenzja