Od dr. dre oczekiwano panaceum dla sceny hiphopowej. niestety „Compton” to jedynie placebo.
Andre Young jest niezaprzeczalnie żywą legendą amerykańskiego rapu, co nie znaczy, że nie wzbudza kontrowersji. Był członkiem grupy N.W.A., takiego hiphopowego Sex Pistols, a więc formacji istniejącej krótko, za to niezwykle intensywnie zaznaczającej swoją obecność i ważnej z powodów pozamuzycznych, społecznych. Nagrał zaledwie dwie płyty — teoretycznie solowe, w praktyce będące dziełem zbiorowym. Jego wydawnictwo Aftermath stoi za sukcesem takich tuzów jak Eminem, 50 Cent, Game czy Kendrick Lamar, choć równie dobrze można dyskutować o sporej liście artystów, którym Dre kariery zatrzymał czy wręcz pogrzebał. Całe to utyskiwanie nie zmienia jednak tego, że „2001”, ostatnia pozycja w dyskografii Younga, było albumem znakomitym, jak rzadko który porywającym od pierwszego przesłuchania, naszpikowanym granymi do dziś w klubach singlami.
Od kilkunastu lat wypatrywano jego następcy. Krążek miał się nazywać „Detox” i z czasem stał się branżowym dowcipem, odpowiednikiem gruszek na wierzbie. Zamiast niego dostajemy wydane bez specjalnego szumu „Compton”, ścieżkę dźwiękową do rozsławionej przez N.W.A. gangsterskiej dzielnicy. Żeby od razu rozwiać wątpliwości — to płyta słuchalna. Tak dobry biznesmen jak Dre nie mógł sobie pozwolić na wpadkę, rzecz anachroniczną ani nieskuteczną. Działający pod jego okiem sztab producentów zadbał o brzmienie na czasie, z ukłonami w stronę południowego, syntetycznego i pełnego patosu trapu, przyjemnego dla ucha R&B, ze szczyptą rocka, z odrobiną reggae. Wersy Dre, wcześniej rymowane ciężkawo i dość kanciasto, są zaskakująco elastyczne, raper umie wpompować w swój styl agresję, pozwala się wylać wartkiej rzece słów. Teksty często pisane z pozycji siły, dość bezwstydnie żerujące na przestępczej aurze stereotypowo już przypisywanej Compton, są w swojej klasie naprawdę dobrą robotą. Mimo wszystko rozczarowanie jest spore.
Czego zabrakło? Przede wszystkim duszy. Rzemieślniczy charakter tego wydawnictwa bywa nieznośny, a jego wyrachowanie — zgubne. Nie porywa tu nic poza momentami — wejściem Xzibita na ciężki bit z pianinem, charyzmą Ice Cube’a, gdy rapuje z gitarą pod spodem, solówką dęciaka po brawurowym wejściu Kendricka Lamara. Kilka kompozycji chwyta co prawda od razu, by wspomnieć tylko opatrzone zawadiacką partią trąbek, znakomicie bujające „Just Another Day”, ale poza tym album grzęźnie. Za dużo miejsca oddano średnio przekonującym artystom na dorobku, nadprodukowane podkłady cierpią na anemię spowodowaną deficytem funku, a rapowe prężenie muskułów wydaje się niepoważne. „Compton” to tylko namiastka albumu, na który czekały miliony fanów.
Marcin Flint
Dr. Dre „Compton” wyd. Universal
Nowy numer największego konserwatywnego tygodnika opinii w Polsce - „wSieci”, w sprzedaży od 7 września br., teraz także w formie e-wydania dostępnego na tablety i smartfony w AppStore i Google Play. Wystarczy pobrać bezpłatną aplikację wSieci, działającą na platformach iOS i Android. Szczegóły na http://www.wsieci.pl/e-wydanie.html.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/264460-wsieci-bez-recepty-czyli-powrot-legendarnego-dr-dre-recenzja