Po pierwszych 20 minutach tego filmu byłem przekonany, że skrytykuję go za nieznośną telewizyjną manierę wyciskacza łez. Ostatecznie inspirowany historią zmarłego aktora Tadeusza Szymkowa „cancer movie” broni kolejna znakomita rola Tomasza Kota i hollywoodzki, słodko-gorzki scenariusz porównywalny poziomem do słynnego „Choć goni nas czas”.
Rak stał się bardzo modnym tematem w światowym kinie. Od czasu „Czułych słówek” ekranowa walka z nowotworem jest najróżniej eksploatowana i ubierana w odległe od siebie gatunkowe szaty- od wyciskacza łez dla nastolatków „Gwiazd naszych wina”, przez surowe „Biutiful” Irraniutu, aż po lekkie „50/50” czy „Choć goni nas czas”. Cezary Harasimowicz, który przyjaźnił się ze znanym m.in „Psów” Szymkowem, mógł tym filmem popaść w tani sentymentalizm, tudzież zbyt mocno zdystansować się od bolesnej dla niego historii. I choć mam wrażenie, że reżyser Maciej Migas nie wyciągnął całej istoty tekstu Harasimowicza, to i tak udało mu się zrobić film o raku jakiego w polskim kinie jeszcze nie było.
Bartosz ( Tomasz Kot) jest niespełnionym 45 letnim aktorem. Mieszkający w małym mieszkaniu i jeżdżący tanim „koreańczykiem’ hałturzy jako konferansjer w telewizyjnym show. Grywa w teatrze dla dzieci, które zabawia też na urodzinach jako wynajmowany na godziny klaun. Reklamuje też w supermarketach sprzęt AGD. Bartosz to alkoholik, od którego żona uciekła do Australii, a córka na Węgry. Przez swój temperament spalił za sobą wiele mostów, co powoduje, że teraz musi na okrągło pracować by móc prowadzić swoją i tak skromną egzystencję. Wszystko się zmienia, gdy na okresowych badaniach wychodzi, że jest chory na raka płuc. Zostaje mu 3 miesiące życia.
Przyjaciel z klubu AA ( Janusz Chabior) przedstawia mu trzy drogi, jakimi może pójść: samobójstwo, balanga do ostatniego tchu albo remanent. Bartosz robi swój własny „bucket list”, na czele której jest pogodzenie się z odtrąconą niegdyś córką. W zasadzie jest to banał typowy dla „rakowego” kina. Co więc powoduje, że ten film się broni jako przyzwoita i wzruszająca opowieść o ludzkim przemijaniu? Kreacja Tomasza Kota, który nie tylko porażająco oddaje kolejne etapy nowotworowej choroby, ale zderza się jako artysta z własnymi lękami. Wciela się przecież w swoje przeciwieństwo, czyli aktora, któremu się nie udało i zamiast Hamleta, nakłada tęczową perukę w różnych bajkolandach z plastikowymi kuleczkami. Bartosz to człowiek upadły, którego na dnie dopada jeszcze widmo śmierci.
W każdej minucie tego filmu czuć szczerość scenarzysty, który bez patosu oddaje hołd zmarłemu przyjacielowi. Bardzo to szlachetne i piękne. Tym bardziej należy docenić fakt, że Harasimowicz nie popadł w ckliwość i zatopił historię w słodko gorzkim sosie. Owszem, brakuje tutaj tego jednego spojrzenia przerażonych oczu umierającego faceta w kwiecie wieku, które widzieliśmy u Jima Carreya w „Człowieku z księżyca” czy u Ala Pacino w „Aniołach w Ameryce”. Nie jest to wina fenomenalnego Kota. Jest to raczej brak reżyserskiej wrażliwości i wizjonerstwa szczególików. A jednak wzrusza symboliczna końcówka filmu. Finał podkreśla metafizykę śmierci. Gdy spodziewamy się, że zostaniemy na końcowych napisach z dawką lekkiego patosu, zostaje on w ujmujący sposób przebity. Jest to rzadkość w polskim kinie. Tym bardziej warto ten film docenić.
4/6
Łukasz Adamski
Żyć nie umierać, reż: Maciej Migas, dystr: Kino Świat
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/263643-zyc-nie-umierac-choc-goni-go-czas-recenzja