„Klucz do wieczności” to film, który perfekcyjnie można podsumować starym, ale wciąż jarym określeniem „zabili go i uciekł”. Zarówno dosłownie jak i symbolicznie określa ono doskonale obraz Tarsema Singha.
Multimiliarder Damian Hale ( Ben Kingsley) cierpi na ostatnie stadium raka. Jego otoczenie nie wie o chorobie, a on jest zaś skłócony z jedyną córką. Do nowojorskiego krezusa zgłasza się tajemniczy Albright ( Matthew Goode), który oferuje za ciężkie pieniądze przeniesienie jego świadomości i umysłu do ciała młodszego o kilka dekad mężczyzny (Ryan Reynolds). Damian jest przekonany, że jest oferowane mu ciało wyhodowanego w laboratorium. Operacja odbywa się w tajnym laboratorium w Nowym Orleanie. Damian przelewa sobie pokaźną sumkę na tajne konto, upozorowuje własną śmierć i po „odrodzeniu” zatapia się w życiu młodzieńca o ciele młodego boga. Jednak pojawiające się co jakiś czas fleshbacki uświadamiają mu, że jego nowe ciało należało do byłego żołnierza, który miał kochającą rodzinę. Czy został zamordowany? Wyjęta jak z komiksów, wszechmocna bardziej niż Opus Dei u grafomana Dana Browna organizacja nie chce by Damian odkrył przeszłość mężczyzny.
Film indyjskiego rzemieślnika pracującego w Hollywood do pewnego momentu jest intrygujący. Damien po kilku miesiącach hedonistyczno-libertyńskich szaleństw odrywa, że czuje pustkę bez kontaktu ze swoją rodziną i przyjaciółmi. W tym momencie można było rozpocząć traktat w duchu Philipa K. Dicka o złudnym pragnieniu nieśmiertelności, moralnych i etycznych aspektach transhumanizmu i konsekwencji zabaw w Boga. Zamiast tego dostajemy w bezczelny wręcz sposób sklejone z klisz kino akcji, z dziurami logicznymi większymi niż dziura budżetowa wywiercona przez polityków PO. Pościgi samochodowe, strzelaniny, nieprawdopodobne zbiegi okoliczności technicznie pasują do dzisiejszego kina akcji, ale są zatopione w kiczu lat 80-tych. Najbardziej irytuje powaga tego filmu. Scenariusz jest tak schematyczny i przewidywalny, że mógłby chociaż zawierać mrugnięcia okiem do widza. Próżno tu szukać jakiejkolwiek ironii Stallone z „Niezniszczalnych” czy zabawy konwencją króla kina akcji Luca Bessona. Nawet aktorzy są tu do bólu przewidywalni. Trochę mroczny, trochę wzruszający , ale zawszy magnetyczny Ben Kingsley jest po prostu… Benem Kingsleyem, a Ryan Reynolds przypomina co chwile, że z dobrym scenariuszem stać go na pokazanie więcej niż 50 cieni swojej postaci. Niestety między aktorami nie ma jakiejkolwiek chemii, a przecież grają tą samą postać o innej twarzy. Można było chociaż tutaj poszaleć aktorsko. W tej kwestii „Bez twarzy” Johna Woo jest niedoścignionym wzorem.
„Klucz do wieczności” zabiła powaga. Usilna próba wmówienia widzowi, że jest to poważne kino s-fi i brak dystansu do płycizn scenariusza kina klasy B uniemożliwiają odbieranie go jako niezobowiązującego letniego odmóżdżacza. Porażka w każdym wymiarze.
2/6
Łukasz Adamski
„Klucz do wieczności”, reż: Tarsem Singh, dystr: Monolith
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/260336-klucz-do-wiecznosci-zabili-go-i-uciekl-recenzja