Każdego roku letni sezon w kinie wygląda podobnie. Na ekranach królują wysokobudżetowe widowiska w 3D, które mają przede wszystkim widza czarować i bawić. Ten sezon jest jednak wyjątkowy.
Doświadczamy niezwykłego wysypu remaków klasyki jak i sequeli znanych tytułów. W ostatnich dwóch miesiącach na ekrany weszła nowa wersja „Mad Maxa” 70 letniego Georga Millera, który pokazał, że ma nie mniej pary niż 30 lat temu, gdy kręcił pierwsze filmy z tej serii z Melem Gibsonem w kultowej dziś roli. Do roli Terminatora wrócił były gubernator Kalifornii Arnold Schwarzenegger, zaś dinozaury po 20 latach znów postanowiły poganiać turystów na wyspie. Na dodatek po raz drugi normy poprawności politycznej połamał niegrzeczny pluszowy miś Ted, Minionki rozrabiają na wielkim ekranie, znane w latach 80-tych duchy z telewizora wyszły w trójwymiarze, a zjawy z „Naznaczonego” domknęły najbardziej przerażającą serię grozy ostatnich lat. Jednym słowem mamy powtórkę z rozrywki. Nie w każdym przypadku niestety satysfakcjonującą. Nie jest tajemnicą, że rekiny z Hollywood wolą bazować w sprawdzonym menu nudzącym może krytyków, ale przynoszącym zyski, niż eksperymentować ze smakami mogącymi narazić ich na straty finansowe. Doskonale ten stan rzeczy satyrycznie pokazał w zeszłorocznym skromnym kulinarnym „Szefie” John Favreau, który zasłynął jako reżyser dwóch części „Iron Mana” i potem w zakamuflowanej formie przywalił w producentów z „fabryki snów”. A jednak nie tylko Hollywood się karmi znanymi utworami, które w myśl inż. Mamonia z „Rejsu” zawsze podobają się odbiorcom.
Również telewizja, gdzie dziś kręci się najambitniejsze i najciekawsze rzeczy eksploatuje znane formuły raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem. Wybitna okazała się być telewizyjna wersja „Fargo” braci Coen. Dobrze wypadł „Bates Motel” zainspirowany „Psychozą” Hitchcocka i serialowy „Hannibal” o najsłynniejszym kanibalu kina. Z drugiej strony nie zachwyciła telewizyjna wersja kultowego filmu Terry Gilliama „12 małp”, a nowy „Dracula” został zdjęty po jednym sezonie. Sukces w telewizji odnosiły seriale o inteligentnych i odważnych scenariuszach, nie będących leniwym odcinaniem kuponów od znanego tytułu. Scenariusze pisane też przez osoby pozbawione wyrachowania i kochające swoje dzieła. Wspominam trend grania na znanych nutach bowiem doskonale symbolizuje to co dzieje się na naszych ekranach. Tutaj również największy sukces odniosła produkcja nie mająca tylko pasożytować na historycznych produktach popkultury.
Z uwagi na to, że najważniejsze filmowe powtórki mamy już za sobą, można pokusić się o lapidarne podsumowanie tego filmowego lata.
Jednym z najbardziej oczekiwanych filmów tego roku był „Mad Max”. Kinomani nie wyobrażali sobie nowej odsłony postapokaliptycznej perełki bez Mela Gibsona i na dodatek powątpiewano w formę 70 letniego Georga Millera, który kilka dekad wcześniej stworzył kultową trylogię. Miller nie tylko poradził sobie w dzisiejszym kinie akcji, ale zawstydził całą wierchuszkę twórców tego gatunku. Zrobił coś zupełnie nowatorskiego, a jednocześnie bazującego na klasyce. Australijczyk obciął swój epos z wszystkich niepotrzebnych elementów, zostawiając krystaliczną akcję. Nowy „Mad Max” pozbawiony jest więc wszystkiego, co charakteryzuje dzisiejsze z pozoru prostolinijne kino akcji. Nie ma w nim ideologii i politycznych podtekstów. Postapokaliptyczna wizja powrotu ludzkości do najprymitywniejszej plemienności i walka o przetrwanie dzięki tak podstawowym dobrom jak woda ( nie ropa jak w starej wersji) przypominała mocniej serial „Walking dead” niż napuszone polit poprawnością antyutopie.
Film z Tomem Hardym i Charlieze Theron w głównych rolach zachwycił krytyków i widzów autentycznością. Pisałem już w swojej recenzji, że Nowy „Mad Max” jest szczery, nie udaje czegoś czym nie jest. Nie jest nawet w drobnym ułamku wyrachowany. Miller zrobił film wręcz szlachetny. Jest to dzieło przepełnione miłością twórcy do popkulturowej ikony, jaką sam stworzył. I choć widzowie pewnie nie wyobrażali jej sobie bez twarzy Mela Gibsona, to ponury Tom Hardy nadaje jej nowy wymiar. Miller puszcza oko do fanów i obsadza w roli głównego łotra znanego z „jedynki” Hugh Keays-Byrne’a. Opiera też całą historię na ocierającej się o fetysz gargantuicznej rozwalance armii mięśniaków w skórach i łańcuchach. Nie była to ani parodia poprzednich filmów, ani ich prosta kontynuacja. Dlatego mogę pokusić się o postawienie tezy, że to właśnie szczerość filmu Millera spowodowała jego sukces.
Zupełnie inaczej rzecz się ma w przypadku nowego „Terminatora” czy „Jurassic World”. Niby twórcy również z szacunkiem pochylili się nad zrobionymi 20 lat temu dziełami Spielberga i Camerona. Puszczali oko, gimnastykowali się by pokazać, że ich filmy nie są tylko maszynką do zarabiania pieniędzy. W końcu na rynku nie pojawi się wysyp figurek Terminatora czy dinozaurów, które opustoszałby portfele rodziców po seansie. Oba filmy nie miały za sobą całej zabawkowej machiny jak choćby Minionki czy nawet prorodzinna i najinteligentniejsza animacja ostatnich lat „W głowie się nie mieści”. A jednak trudno odbierać je inaczej niż odcinanie kuponów od znanych serii. Zarówno udziwniona 5 odsłona „Terminatora” jak i pretendujący do bycia jedyną oficjalną kontynuacją filmu Spielberga „Jurassic World” okazały się być imponującymi wizualnie, ale gorszymi wersjami tych kultowych dzieł. Czy dlatego, że były zrobione z chęci zysku a nie miłości? Możliwe. Wszakże Dustin Hoffman powiedział kilka dni temu, że kino hollywoodzkie jest najgorsze od 50 lat, bowiem liczy się w nim wyłącznie zysk a nie wizja twórcy.
Kręcenie sequelów nie jest w Hollywood niczym nowym. Eksploatowanie sprawdzonej historii jest dziś normą. Disney kupując za 4 miliardy dolarów (sic!) prawa do „Star Wars” od George’a Lucasa nie zamierzał nakręcić jedynie trzech filmów opowiadających o wydarzeniach po „Powrocie Jedi”. „Gwiezdne wojny Przebudzenie mocy” z oryginalną obsadą z lat 80-tych mają mieć premierę w grudniu. Znając umiejętności marketingowe Disneya już po wakacjach otworzy się nowy etap zarabiania na filmowych gadżetach związanych z jednym tytułem. Gdy tylko poznamy wszystkich bohaterów filmu ( imponujące jest, że w dobie internetu udaje się studiu trzymać scenariusz w tajemnicy) możemy spodziewać się kolejnych klocków Lego, figurek, ubrań i przyborów szkolnych z postaciami z kolejnej odsłony „dalekiej galaktyki”. Disney pracuje obecnie nad kilkoma spin-offami ( czyli gałęziami głównej historii), które będą opowiadać o młodości bohaterów filmu, w tym Hana Solo. Odgałęzienie z popularnej historii to nie tylko domena wysokobudżetowych hitów. Niebawem do kina wejdzie „Creed”, w którym jako drugoplanowa postać pojawi się Sylvester Stallone w roli chorującego na raka Rockiego Balboa. To samo dzieje się w telewizji. Sukcesem okazał się być spin off przełomowego „Breaking Bad” o jednej z pobocznych postaci nagrodzonego wszelkimi możliwymi statuetkami serialu. „Better Call Saul” nie spadł z ramówki po jednym sezonie, mimo, że nie pojawili się w nim ukochane postaci z serialu. W kolejce na premierę czeka nawet spin off „Walking dead” kilku innych prezentowanych seriali również w polskiej TV.
Niemniej jednak żadna z tych produkcji nie zapisze się w sercach kinomanów, jeżeli nie będzie zrobiona choćby z minimalną dawką miłości i szczerości. Dowodem na to niech będzie obecne lato i spektakularny sukces artystyczny oraz komercyjny „Mad Max. Na drodze gniewu”, który góruje nad poprawnymi, ale miałkimi konkurentami. Czy góruje tylko dlatego, że zrobił go filmowiec ze starej szkoły? Odpowiedź na to pytanie poznamy po premierze „Gwiezdnych wojen” pierwszy raz w historii kręconych bez nadzoru Lucasa. Zobaczymy wówczas czy w kinie mimo wszystko liczy się wciąż coś więcej niż same pieniądze.
Łukasz Adamski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/259678-lato-powtorek-kto-wygral-filmowy-powrot-do-przeszlosci