Dwa lata temu ukazał się debiutancki album Lilly Hates Roses, folkowego duetu założonego przez Katarzynę Golomską z Torunia i Rafała Durskiego z Poznania. Ich debiutancki album zatytułowany „Something to Happen” zawierał niewymuszoną, spontaniczną reakcję na tak zwany amerykański folk. Było więc sporo akustycznych gitar, naiwnych melodii, dźwięcznego śpiewu i dużo młodzieńczej energii. Nie jest to może mój ulubiony zespół ani mój ulubiony typ muzyki, ale trzeba przyznać obiektywnie, że dwójka muzyków poradziła sobie nad wyraz sprawnie. Teraz wydają druga płytę – „Mokotów” i z jej okazji należy skreślić kilkanaście zdań.
Mam mieszane uczucia, a to pomieszanie wiąże się na początku z kwestiami pozamuzycznymi. Nie przepadam za Trójką i jej misją nawracania słuchaczy na tak zwaną muzykę ambitną, a zdaję sobie sprawę z tego, że Lilly Hates Roses dobrze się w tę misję wpasuje. Podobnie jak w przypadku Brodki i Dawida Podsiadły wyczuwam histerię i obwoływanie sensacją czegoś do bólu przeciętnego, ale zagranego poprawnie. To również casus Lilly Hates Roses, bo przecież zespołów takich jak oni jest na świecie mnóstwo. I na tym tle ani oni, ani wymienieni wyżej Brodka i Podsiadło nie są żadnymi objawieniami. Ale w myśl kompleksów należy pisać o polskich warunkach i że jak na te polskie warunki rzeczeni muzycy są naprawdę świetni.
Za długo już piszę ogólniki, przejdę więc do „Mokotowa”. Rozpoczyna się on nieco drażniąco, w każdym razie mnie drażni brzmienie organków, tak samo jak melodyjki. I to główny grzech tej płyty, obecny również w nagraniu tytułowym, które od jakiegoś czasu promowało ten materiał. Mało melodii, wiele melodyjek. Nawet zespoły takie jak Cranes czy The Sundays, które ponad dwadzieścia lat temu wprowadzały do swojej muzyki podobną naiwność, nie uciekały się do takich rozwiązań. Nie wiem w czym rzecz, być może młode pokolenie jest coraz bardziej upupione, czuje się dziecięco i taką muzykę tworzy. Natomiast kilka jest na „Mokotowie” utworów takich, które mimo swojej młodzieńczości można nazwać dorosłymi. I tu kilka niespodzianek, bo w porównaniu z debiutem, na płycie drugiej mamy więcej energicznego grania, które może rockowe nie jest, ale z pewnością bliższe tej stylistyce niż poprzednio. To quasi-rockowe brzmienie dotknięte zostało w niektórych momentach rozwiązaniami charakterystycznymi dla synthpopu. Momenty, w których zespół bawi się swoim brzmieniem, wydają się najbardziej interesujące. Czasem jednak nastrój, który wykreowany został na początku utworu (tak dzieje się w ostatnim na płycie „Ghosts”), pryska, a na jego miejsce wkraczają kolejne dziecinne chórki.
Muzycy dziećmi już nie są, to stare konie po dwudziestce, więc mnie taka melodyjkowa estetyka drażni. Drażni jeszcze męski wokal, który na szczęście odzywa się stosunkowo rzadko, ale jak już go słychać, to irytuje jego miałkość i brak mocy. Nie każdy może być Lemmym czy Tomem Waitsem, ale takiej studenckiej maniery po prostu nie lubię. W ostatecznym rozrachunku „Mokotów” jawi się jako płyta na poły interesująca, a na poły irytująca. Czuć i słychać, że muzycy mają potencjał, mają wyobraźnię, ale z drugiej strony dobre pomysły walczą z tymi kiepskimi. Powiem więc raz jeszcze na zakończenie: mniej melodyjek, więcej melodii, w końcu to nie „Domowe przedszkole”, a podobno muzyka alternatywna.
Michał Żarski
3/5
Lilly Hates Roses, Mokotów, Sony Music 2015.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/257958-mniej-melodyjek-wiecej-melodii-nowy-album-lilly-hates-roses-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.