MAJA OLENDEREK ENSAMBLE. Kosmos dźwięków do odkrycia NASZ WYWIAD

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
mat. prasowe
mat. prasowe

Powiem krótko - debiutancka płyta Maja Olenderek Ensemble „Bubble Town” mnie oczarowała. Słucham tych akustycznych opowieści od kilku już miesięcy, słucham i nie mam dość, a objawów przedawkowania na razie brak. Postanowiłem wypytać sprawczynię całego zamieszania jak przygotowuje się dzieło absolutne i skończone.

Paweł Tryba


Gracie już pięć lat, ale wydaje mi się, że jesteście odpowiedzią na popularny jakąś dekadę temu freak folk.

Freak folk albo New Weird America, było sporo określeń tego zjawiska. Jeśli mogę mówić o jakichś inspiracjach to faktycznie - Coco Rosie czy Devendra Banhart znaleźliby się w moim prywatnym panteonie. Ale też myślę, że daleko mi do kopiowania kogokolwiek. Freak folk to taki właśnie nurt, którego nie da się nigdzie przyporządkować. Granie spontaniczne, z bogactwem inspiracji. Kocioł, dla którego wspólnym mianownikiem jest mniej styl muzyczny, a bardziej wykonawczy - naturalny, swobodny, bez ograniczeń.

Wasze piosenki, mimo krótkiego czasu trwania, są bardzo rozbudowane, ciężko je wpisać w schemat zwrotka-refren…

Mi zawsze wydawało się, że jest wręcz przeciwnie. Może zbyt krytycznie na siebie patrzę, ale często słucham jakiegoś naszego numeru i myślę: “Ojej, ale to jest banalne!” . Myślę, że po dokładnej analizie muzycznej naszych utworów okazałoby się, że mają dość tradycyjną budowę, tylko że części A, B i C same w sobie są dość skomplikowane. Stąd może wrażenie jakiegoś formalnego bałaganu.

Po kilku latach grania zgromadziliście sporo piosenek. Część z tych niewydanych można odsłuchać w sieci. Jak doszło do wyboru akurat tych dziewięciu utworów na „Bubble Town”?

Gdyby ktoś był nam nieżyczliwy i chciał się przyczepić, to mógłby powiedzieć, że płyta jest niespójna. Niemalże każda piosenka jest inna, inna stylistycznie. Ale wydaje mi się że te piosenki mają jakiś wspólny mianownik, może każda jest inną barwą ale razem te barwy komponują się w sensowny, spójny nastrojowo obraz. Oczywiście wypadło trochę numerów, które uważaliśmy za relatywnie zbyt słabe, lub po prostu te “nieulubione”. Poza tym nagrywanie płyty to duże logistyczne i finansowe przedsięwzięcie i nie zawsze można zarejestrować tyle, ile by się chciało. Musieliśmy więc wybrać to, co najlepsze i zlepić z tego jednolitą całość. Muzyka to efemeryczna materia i bez rejestracji żyje tylko na koncertach, dlatego ostatnio zastanawiamy się co począć z utworami, których nie ma na płycie i nie można posłuchać ich nigdzie poza koncertami. Jeśli sytuacja finansowa pozwoli nam na to to zarejestrujemy je niezależnie od płyty (tej czy następnej).

Co do finansów - część funduszy na nagranie płyty zyskaliście dzięki crowdfundingowi, przez serwis Polak Potrafi.

Nie spodziewaliśmy się, że zbierzemy aż taką sumę. Nie jestem krezusem, dla mnie to naprawdę ogromna kwota. Nie wiem ile byśmy jeszcze czekali na wydanie płyty gdyby nie pomoc tych wszystkich ludzi.

Mając już pieniądze nie oszczędzaliście na studio. RecPublica w Lubrzy, S7 w Piasecznie, produkcja Leszka Kamińskiego - to jak gwarancja solidnego brzmienia!

Nagrywając płytę chcieliśmy, żeby od strony muzycznej nie można się było do niej przyczepić. Okładka papierowa czy plastikowa, grafika - to miało początkowo mniejsze znaczenie, ale warstwa muzyczna musiała być dopięta na ostatni guzik. Stąd najlepsze studia, świetny realizator i postprodukcja - nie oszczędzaliśmy na tym, ale coś za coś. Wiadomo, że płytę można nagrać w garażu, ale chcieliśmy, żeby słuchacz dostał coś wysmakowanego w każdym najmniejszym detalu. W tej muzyce jest dużo światłocieni, dobre studio było po to, by dało się je uwiecznić.

Ciekawi mnie Pani przygotowanie językowe. Pisze Pani po angielsku dość skomplikowane historie, ma świetną dykcję, świadomie operuje akcentem, czasem sepleni jak Kate Bush.

Ach, bardzo miło mi to słyszeć! Mam dobry słuch, więc jestem wrażliwa na poprawny akcent. W związku z powyższym lubię się tez nim bawić, kiedy tekst jest do tego pretekstem. Czemu nie? Co do tej Kate Bush, to zaczęłam jej słuchać dopiero kiedy w recenzjach zaczęły się pojawiać porównania do niej. Moje przygotowanie lingwistyczne nie jest jakieś szczególne, chyba jak każdego człowieka po polskiej szkole. Uczyłam się głównie oglądając filmy i seriale. Robiłam to z pełną świadomością że się uczę, siedziałam z notesikiem i notowałam nowe dla mnie wyrażenia. Poza tym mam liczną rodzinę poza granicami Polski. Może nie posługuję się angielskim jak drugim językiem, ale myślę, że władam nim…sprawnie.

W internecie można wysłuchać waszych coverów „Hop, szklankę piwa” Grechuty czy „You Are My Sister” Antony And The Johnsons. Co sprawia, że sięgacie po czyjeś kompozycje?

Dawno temu, jeszcze w 2011 roku, graliśmy dwie piosenki Grechuty na festiwalu jego imienia, na którym zresztą zdobyliśmy nagrodę. Jestem wielką fanką „Hop, szklankę piwa”, wszystko mnie oczarowało w tej piosence. I muzyka, i warstwa tekstowa - która jest dla mnie potwierdzeniem słuszności mojego wyboru śpiewania po angielsku. To absolutna perełka, poziom, do którego nie mam szans dosięgnąć. Angielski jest mniej wymagający. A Antony’ego nagrałam jako prezent na trzydzieste urodziny mojej siostry, z początku nawet nie chciałam tego publikować, to bardzo prywatne wykonanie. Ale stwierdziliśmy, że skoro już zrobiliśmy to i całkiem urokliwie wyszło, to wrzucimy do internetu.

Macie plany promocji „Bubble Town” za granicą? Angielskie słowa ułatwiają odbiór.

Owszem, myślimy o tym. Na razie niestety sporo energii zajmuje mi promocja i management w Polsce, zwłaszcza że nie jestem profesjonalnym menedżerem. Ale fajnie byłoby się pokazać z tym materiałem w krajach ościennych i nie tylko. Zastanawiamy się nad Londynem - to bardzo chłonny rynek dla tego rodzaju muzyki, potrafi docenić różne dziwactwa, które w Polsce komercyjnie sobie nie radzą. Ale nie chodzi mi w tym wszystkim o spektakularny sukces komercyjny, bardziej o przeżywanie tej muzyki w innych okolicznościach. Z zagranicznych wojaży w wakacje pojawimy się na Węgrzech (Budapeszt i festiwal Meszi Stock) i w Berlinie, pierwszy raz pokażemy się tamtejszej publiczności. Planujemy współpracę z pewną artystką z Ukrainy, jest więc szansa że razem pokoncertujemy najpierw u nas, a potem u niej. Możliwości jest dużo. Byle dało się to ogarnąć logistycznie. Mamy duży skład, praktycznie każdy z nas gra w kilku zespołach. Nawet umówienie się ze wszystkimi na próbę nie jest łatwe.

W książeczce płyty często powtarzają się symbole gwiazdy i oka. To jakieś alchemiczne odniesienia?

Nie, po prostu lubię błyszczące, świecące rzeczy, a gwiazdka jest pierwszą rzeczą jaka się z tymi dwoma przymiotnikami kojarzy. A oko to po prostu koncepcja ilustratorki, która mi przypadła do gustu.

Ma Pani świadomość, że w Polsce wasze brzmienie jest unikalne?

Miło mi to słyszeć. To niebywały komplement dla mnie bo ja sama szukam zawsze w muzyce czegoś unikalnego, właściwego tylko jednemu wykonawcy, zespołowi. Płyta płytą, ale najwięcej dzieje się na koncertach. One dają nam możliwość zabawy materiałem, lepienia go od nowa. Właśnie w moim odczuciu to koncerty są najbardziej unikalne. Nie chodzi mi o jakieś performerskie akcje tylko o doświadczenie muzyki na żywo. A mam wrażenie, ze w Polsce ludzie karmieni muzyczną papką z radia trochę tracą wrażliwość na wszystkie te muzyczne niuanse, mniej jaskrawe ale za to szlachetne brzmienia. Muzyka to nie tylko fajny beat do tupania nóżką, to całe makro- i mikrokosmosy do odkrycia.

Rozmawiał Paweł Tryba

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych