**Nowy album Florence + the Machine w zasadzie porusza się po rejonach, które wokalistka eksplorowała na swoich dwóch poprzednich płytach. Można więc mówić o kontynuacji doskonale znanej formuły. Formuły, rozpoczętej na entuzjastycznie przyjętym albumie z 2009 roku, zatytułowanym „Lungs”. Później Florence z zespołem poszła za ciosem i dwa lata po debiucie ukazał się kolejny krążek – „Ceremonials”. Po czterech latach przerwy przyszła pora na płytę trzecią, a ta – jak potocznie się mówi – zwykle bywa sprawdzianem dla artysty.
„How Big, How Blue, How Beautiful” jest więc płytą, która z definicji ma pokazać, na ile Florence + the Machine jest w stanie dzisiaj utrzymać uwagę swoimi piosenkami. Przepis na powyższe wokalistka i kompozytorka pokazała już na debiucie. Pierwsze skrzypce grał (i gra nadal) w nich charakterystyczny wokal Florence Welch, na granicy bel canto i pozornie niedbałej, folkrockowej interpretacji. Muzyka, wykorzystując najlepsze wzorce zaczerpnięte od Kate Bush, skrzyła się od przeróżnych nastrojów, czarując przede wszystkim odrealnionym, baśniowym klimatem. Tak było i na „Ceremonials”. Album numer trzy, jak pisałem wyżej, formułę rozwija, jednocześnie ograniczając te niesamowite nastroje na rzecz klasycznego, gitarowego popu. Już rozpoczynający płytę utwór „Ship to Wreck” jest typową, utrzymaną w żywych tempach popową piosenką, która gitarowe brzmienia obudowuje łagodnie brzmiącymi instrumentami klawiszowymi. Takich elektrycznych brzmień jest na tym albumie więcej niż wcześniej. Jednocześnie styl artystki, a przede wszystkim wokal, jest tak charakterystyczny, że nie sposób pomylić go z nikim innym. Nawet, gdy w „What Kind of Man”, po lirycznym wstępie, przypominającym nieco Fever Ray, pojawia się energiczny gitarowy riff i syntetyczne dęciaki.
Na ile więc sprawdzian ten udał w przypadku brytyjskiej artystki? Mimo że „How Big, How Blue, How Beautiful” utrzymuje poziom i nie wchodzi w rejony popowego szmelcu, jest płytą najsłabszą, ponieważ najbanalniejszą ze wszystkich wydanych przez Florence z zespołem. Takim najciekawszym momentem jest utwór „Various Storms & Saints”, spokojna, liryczna, nawet nieco gotycka piosenka. Oczywiście, nie w znaczeniu wpływów Bauhaus i The Damned. Innym mocnym akcentem jest kończąca wersję podstawową płyty rozbudowana kompozycja zatytułowana „Mother”, która rozwija się powoli, aż do ekspresyjnego finału.
Tradycyjnie więc album Florence + the Machine łączy w sobie ambitny pop, szczyptę rocka, czy poetyckich nastrojów, sięgając nawet po melodykę naiwnych, słodkich piosenek z lat 50. Czyni to jednak najmniej przekonująco. Albo formuła, która do tej pory zdawała egzamin, powoli się wyczerpuje, i pora na nowy kierunek, albo to chwilowa niedyspozycja. Z drugiej strony, ile można grać to samo i pozostać świeżym?
Florence + the Machine, How Big, How Blue, How Beautiful, Island Records 2015.
3.5/5
Michał Żarski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/256905-w-kierunku-banalu-nowy-album-florence-the-machine-recenzja