Alternatywny SZWINDEL i koszmarny sen czyli nowa płyta THE VACCINES. Recenzja

Nie wystarczy przesterować sobie gitarki, zapuścić brody I grzywki, wcisnąć się w rurki I śpiewać po angielsku, aby być uznanym za zespół grający muzykę alternatywną. Niektórym się jednak wydaje, że takie działania są tym, co pozwoli paru gówniarzom dostać się do panteonu gwiazd.

I może The Vaccines do nich należą, bo na sprzedają wiele płyt, mają miliony odsłuchań na Spotify i na Last.fm, a w dodatku przyjeżdżają w tym roku na Heineken Open’er do Gdyni. Tylko, gdyby sama popularność decydowała o artyzmie, do grona wizjonerów muzyki trzeba by zaliczyć Donatana, Dawida Kwiatkowskiego czy Justina Biebera.

Akurat tak się składa, że wokalista The Vaccines ma na imię Justin, nazwisko jego – Young, prawie jest znaczące, bo i on sam i reszta grupy to nieopierzone smarkacze. Że smarkacze potrafią zrobić zamieszanie, pokazuje historia gatunków takich jak punk rock, post punk czy thrash czy death metal. Okazywało się bowiem, że to siedemnasto- i osiemnastolatki rozdawały karty i rozstawiały po kątach starszych kolegów po fachu. Przypomnijmy sobie na przykład debiuty The Clash, Joy Division czy Entombed. Iskry szły, nie brano jeńców, poza tym sama muzyka, poza rewolucyjnością była i do dzisiaj jest atrakcyjna. Dlaczego to piszę? Powód jest prosty. Media pompują jakichś nieudolnych grajków, kopistów od siedmiu boleści, którymi są panicze z The Vaccines. Dostają praktycznie wszystkie entuzjastyczne recenzje, a ja pytam, za co? Za ładne buźki? Bo, przepraszam, buntownicy z nich żadni. Ot, ładni chłopcy, tacy, aby podobali się dzisiejszym nastolatkom. Grzeczni, gdy potrzeba, ale przede wszystkim egoiści i hedoniści.

Trzeci album The Vaccines zatytułowany „English Graffiti” jest więc koszmarnym snem każdego przeciwnika tak zwanego indie rocka, który z niezależnością już dawno nie ma nic wspólnego (indie pochodzi od indepentent, oznaczał w latach 80. muzykę alternatywną, wydawaną przez niezależne wytwórnie płytowe). Tych jedenaście utworów, krótkich albo bardzo krótkich, to zestaw najgorszych i najbardziej wyświechtanych klisz, które charakteryzują dzisiejszą muzykę „alternatywną”. Co więc słyszymy? Wykastrowany głos wokalisty, pozbawiony jakiejkolwiek energii. Ma być ładnie. I jest, egzaltowanym nastolatkom się spodoba. Gitarki, przesterowane, udające brzmienie garażowe, ale de facto skompresowane tylko i wyczyszczone, aby również brzmiały ładnie. Potem trochę elektroniki, brzmiącej niczym z gier komputerowych i banalnych przebojów pop. I przede wszystkim mielizny kompozycyjne owocujące miałkimi melodiami, drażniącymi swoją infantylnością. Nie każda głupawa melodyjka, nie każdy słodziutki niczym sztuczny miód chórek to dowód na inspiracje The Beatles. Trochę pokory.

Teksty i wizerunek zespołu to kolejna porażka. O panach ładnych już wspominałem, natomiast warstwa liryczna jest tak samo idiotyczna jak wizerunek zespołu. Oczywiście pan Young śpiewa o miłości (czytaj: o umawianiu się z panienkami), o sobie (że jest taki ładny), o imprezach, o pustym życiu, tak charakterystycznym dla większości młodych wykształconych z wielkich miast. Zrobiłby pewnie karierę na Placu Zbawiciela, wśród lemingów i hipsterów, którzy od życia potrzebują jedynie dobrej zabawy.

Mam świadomość, że tak wygląda większość dzisiejszej alternatywnej muzyki kierowanej do młodzieży. Rockiem jej nie nazwę, alternatywą tym bardziej, a nazwa pop obraża tutaj tych artystów, którzy grają muzykę popularną na jakimś poziomie. „English Graffiti” to infantylne kuriozum, udające alternatywny rock, kierowane do egzaltowanych panienek i ich chłopców z misternie wypielęgnowanymi brodami.

Michał Żarski

The Vaccines, English Graffiti, Columbia 2015.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych