**Nowy film Tima Burtona bez Johnny’ego Deppa? I nie będący remakiem historii znanej już wcześniej jako musical („Sweeney Todd”), serial („Mroczne cienie”), klasyczna powieść Lewisa Carrolla („Alicja w Krainie Czarów”) czy własna młodzieńcza krótkometrażówka („Frankenweenie”)? Wszystkie te filmy były mimo wszystko odgrzewanymi kotletami, świadczącymi o braku świeżych pomysłów.
Nawet jeśli niektóre (choćby „Frankenweenie”) były całkiem przyzwoite. Tym razem reżyser zaproponował nam filmową biografię realnej osoby. Margaret Keane to żyjąca jeszcze, urodzona w 1927 amerykańska artystka, specjalizująca się w malowaniu postaci smutnych, wielkookich dzieci. Jej obrazy przypominają trochę to, co robi Stasys Eidrigevičius. Dla miłośników sztuki nowoczesnej i awangardowej twórczość takich malarzy (zwanych pogardliwie grafikami) jest synonimem kiczu i bezguścia – podobnie jak każde malarstwo figuratywne. Na domiar złego w masowym, „pocztówkowym” sposobie dystrybucji twórczości Keane można widzieć zapowiedź pop-artu, co sugerują zresztą słowa Andy’ego Warhola, służące za motto filmu. Czy aby „komercja” i „figuratywność” to większe artystyczne grzechy od pisuarów w galeriach czy zapuszkowanych odchodów? Burton**, wyzłośliwiając się w filmie nad awangardowymi maźnięciami farbą, stoi (nie od dzisiaj) po stronie sztuki „kiczowatej”, jarmarcznej. Niekoniecznie „wesołej” – obrazy Keane wesołe nie są. Ale mają w sobie to „coś”, co sprawia, że nie przechodzi się obok nich obojętnie.
Historia artystki, choć zupełnie niefantastyczna, dała się przerobić na „burtonowską” modłę. Margaret to tak naprawdę kolejne, kobiece tym razem wcielenie nadwrażliwego Piotrusia Pana w spódnicy (Edward Nożycoręki, Ed Wood, Willy Wonka etc.). W filmowym świecie spełniają się przebojowi, charyzmatyczni osobnicy pokroju jej męża, Waltera Meade. To taki Amerykanin karykaturalny, dla którego liczy się tylko sukces kasowy i brylowanie na salonach. Szybko orientuje się, że obrazki żony wzbudzają zainteresowanie i sprawia, że odnoszą one sukces komercyjny. Istnieje tyko jeden problem – chce firmować je własnym nazwiskiem. Margaret też chciałaby podreperować swoje zwichnięte ego jak najbardziej zasłużoną sławą.
Film oscyluje między bajką a koszmarem, a przynajmniej patologią. Pastelowa Ameryka lat 50. i 60. wygląda tu jak z obrazka, idyllicznie i kolorowo. Akurat idealizowanie tamtych czasów nie jest takie głupie, jeszcze bogata młodzież nie zdążyła rozwalić prosperity budowanej przez pokolenie rodziców. Charyzmatyczny Walter reprezentować ma „złą”, patriarchalną i nastawioną na sukces za wszelką cenę Amerykę. Przerysowany Christoph Waltz ze swoim niepokojącym uśmiechem jest świetny w tej roli… choć to trochę taki kolejny wariant pułkownika Hansa Landy z „Bękartów wojny”. Amy Adams jako „szara myszka” żyjąca w cieniu męża i wybijająca się na duchową niepodległość również wzbudza sympatię.
Film trochę manipuluje faktami i miesza chronologię, ale nie zmienia ogólnej historii wielkiej artystycznej mistyfikacji. Małżeński pojedynek sądowy i bójka Waltera w barze miały miejsce naprawdę. „Wielkie oczy” kończą się happy endem – prawda w końcu wychodzi na jaw, a artystka żyje do dzisiaj. Nawet można ją w tym filmie zobaczyć – to ta staruszka w tle w scenie malowania w plenerze.
Czekając na kolejny film Burtona, czyli adaptację powieści Riggsa Ransoma „Osobliwy dom pani Peregrine” (znów bez Deppa, za to z Evą Green), można z przyjemnością obejrzeć niemal kameralne „Wielkie oczy”. Wciąż najbardziej „ludzkim”, a nie tylko przerysowanym fantastycznie jego filmem pozostaje „Duża ryba”, ale i ten wstydu nie przynosi. Jedni zobaczą w nim historię o wychodzeniu z cienia nadwrażliwców z artystyczną duszą. Dla innych będzie to opowieść o zwycięstwie nad kłamstwem, w którym żyło się latami. Postrzeganie go w kategoriach „feminizm-maskulinizm” czy „psychopatyczna Ameryka-szlachetni artyści” byłoby, sądzę, nadmierną ideologizacją.
Wielkie oczy (Big Eyes) Reżyseria: Tim Burton. Dystr: Monolith
4/6
Sławomir Grabowski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/255679-wielkie-oczy-artystyczne-wyjscie-z-cienia-recenzja-dvd