FAITH NO MORE. Wiele hałasu o nic. RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Z powrotami na scenę zawsze jest sprawa dyskusyjna. Powstaje wówczas pytanie, na ile nowy rozdział w życiu nieistniejącej jeszcze chwilę temu kapeli jest nowym rozdaniem i świeżym kierunkiem, a na ile reanimacją trupa z szafy.

Amerykanie z Faith No More w swojej szafie przeleżeli dobre kilkanaście lat: ich ostatnim studyjnym wydawnictwem był wydany w 1997 roku „Album of the Year”. Przyznać trzeba, że nie należał on do najbardziej udanych płyt zespołu, który pod koniec wieku XX wydawał się zmęczony i wypalony. Po rewelacyjnym „Angel Dust” i niewiele mu ustępującym „King for a Day… Fool for a Lifetime” rzeczony krążek jawił się jako zaledwie cień poprzednich. Nastąpił koniec zespołu, aż lat temu parę jaskółki przyniosły wieści o reaktywacji. Z początku miało być jak zwykle, muzycy odżegnując się od planów tworzenia nowej muzyki, wspominali jedynie o koncertach. A te były świetne, łącznie z występami na Heineken Open’erze.

Jako że apetyt rośnie w miarę jedzenia, zaczęło się mówić o płycie. A skoro Faith No More zawsze był zespołem eklektycznym, który poszukiwał i łączył stylistyki pozornie sprzeczne, jak metal, rap, rock czy alternatywę, nic dziwnego, że zaczęto zastanawiać się, w jakim kierunku pójdzie nowa muzyka zespołu. Pierwszym zwiastunem i – niestety – rozczarowaniem okazał się singiel wydany pod tytułem „Motherfucker”. Brzmiał on niczym odrzut z którejś z poprzednich sesji nagraniowej zespołu i brakowało w nim zadziorności i świeżości takich numerów jak „Epic”, „Midlife Crisis” czy „Digging a Grave”. Czy obawy te były uzasadnione?

Dzisiaj wydaje się, że chyba tak. „Sol Invictus” – bo taki tytuł nosi najnowszy album zespołu – nie ma w ogóle porównania do trzech klasycznych płyt Faith No More: „The Real Thing”, „Angel Dust” i „King for a Day…”. Nie ten poziom muzyki, nie ta świeżość, nie ta energia. Dzisiaj bohaterowie są zmęczeni, a ich album zdaje się tylko pretekstem do rozpisania nowej trasy koncertowej. Próżno tutaj szukać jakichkolwiek przebojów, chociaż to nie główny zarzut. „Sol Invictus” robi wrażenie nagranego na siłę, wymuszonego materiału, bardzo przeciętnego, słabszego nawet od „Album of the Year”. Do najjaśniejszych punktów tej płyty należą dwa utwory: „Superhero” i „Metador”, w których słychać jeszcze iskrę dawnego szaleństwa zespołu. Bo w wieku XX Faith No More rozdawali karty, dzisiaj są jednym z wielu zespołów alternatywnych, i to wcale nie tym najlepszym. Sporo na „Sol Invictus” akustycznych brzmień gitary, fortepianu – piosenki płyną leniwie, spokojnie, anemicznie. Trudno je zapamiętać, a łatwo zapomnieć, że w ogóle się ich słuchało.

To nie pierwszy i nie ostatni powrót na scenę, który niespecjalnie się udał. Wystarczy przywołać chociażby Soundgarden, po którym też obiecywano sobie wiele. A tak, proszę państwa, góra urodziła mysz i wiele hałasu o nic. Gdyby „Sol Invictus” nie ujrzał światła dziennego, niewiele byśmy stracili, bo gdy wracamy do muzyki Faith No More, sięgamy po płyty z ubiegłego wieku. To tam zespół rozstawia po kątach i rządzi, tutaj jest tylko bladym odbiciem samego siebie sprzed kilkunastu lat.

Michał Żarski

Faith No More, Sol Invictus, Reclamation!, 2015.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych