Paradise Lost czyli raj odzyskany. RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Stało się. W końcu fani Paradise Lost mogą z czystym sumieniem stwierdzić, że zapowiadane powroty do grania muzyki ciężkiej, po raz pierwszy nie stały się tylko czczą gadaniną. Po zwrocie w kierunku muzyki elektronicznej, jaki zespół ten zaliczył w 1999 roku na albumie pt. „Host”, i dwóch kolejnych bardziej rockowych niż metalowych wydawnictwach, każda kolejna płyta była zapowiadana jako powrót do metalowej stylistyki, którą kapela uprawiała w początkach swojej działalności.

To w pierwszej połowie lat 90. albumy takie jak „Gothic”, „Shades of God”, „Icon” i „Draconian Times” uznane zostały za kamienie milowe metalu gotyckiego. Wówczas zespół z płyty na płytę łagodził swoją stylistykę, rezygnując w pewnym momencie z agresywnych, deathmetalowych wokali na rzecz czystego śpiewu. „One Second”, wydany w 1997 roku, zapowiadał już nowe: wokale kojarzące się z Davidem Gahanem z Depeche Mode, mechaniczne rytmy perkusji, sporo elektroniki, przy jednoczesnym udziale ciężkich, gitarowych brzmień. Dwa lata później ukazał się „Host” i fani zawyli z rozczarowania: gdzie podziały się gitary? Fakt, album ten był bliski estetyce Depeche Mode, Duran Duran czy U2 z czasów „Pop”. Metalu i rocka próżno było na nim szukać.

Osobiście bardzo mi się ten zwrot spodobał. Był odważnym krokiem i środkowym palcem pokazanym pewnym zachowawczym środowiskom, jakim są fani muzyki metalowej. Paradise Lost okazał się wtedy kapelą poszukującą, niebojącą się eksperymentować. Niestety, muzycy wystraszyli się chyba odpływu fanów i na kolejnych albumach gitary już powróciły. „Believe in Nothing” oraz „Symbol of Life” były jednak wydawnictwami, które również niewiele miały wspólnego z metalem. Gadanina o powrocie do tej stylistyki zaczęła się wraz z wydaniem płyty zatytułowanej po prostu „Paradise Lost”. Na niej i na kolejnych płytach Paradise Lost zaczął jawić się jako zespół wypalony, bez własnej tożsamości. Zachowywał się jak panienka, która trochę by chciała, ale zasadniczo się boi. W rezultacie otrzymywaliśmy muzykę niespójną, w której było trochę metalu, trochę elektroniki, trochę rocka gotyckiego, a wokalista Nick Holmes śpiewał beznamiętnie i zbyt łagodnie jak na tę stylistykę. Trochę honoru przywrócił już poprzedni album – „Tragic Idol”, który przynajmniej robił wrażenie zwartej całości, a nie kompilacji przypadkowych kawałków.

Wydany 29 maja „The Plague Within” jest więc sensacją. Po pierwsze wróciły deathmetalowe wokale, które zniknęły po drugim albumie, i to one zdominowały cały album. Po drugie, zespół nagrał jedne z najcięższych utworów w swojej karierze: dość by wymienić „Terminal”, „Flesh from Bone”, „Return to the Sun”, czy chyba najbardziej ponury i ciężki „Beneath Broken Earth”. W teledysku do tego ostatniego widzimy dla kontrastu cieszącą się swoją muzyką grupę i brodatego, zapuszczonego menela – Nicka Holmesa. Gdzie się podział ten wymuskany chłopczyk z okresu „Host” i „Believe in Nothing”? Po trzecie, w końcu dostaliśmy spójny materiał. Oczywiście, znaleźć w nim można kilka wad. Jedną z nich jest oparty na orkiestracjach, nudny utwór – „Victim of the Past”. Jego nieobecność zrobiłaby dobrze temu albumowi. Innym kamyczkiem do utraconego ogródka jest kwestia wokali. Mianowicie, te wyczyszczone, łagodne partie, które gdzieniegdzie pojawiają się na „The Plague Within”, po prostu nie pasują. O wiele lepszym rozwiązaniem byłoby oparcie się na śpiewanych, ale przybrudzonych partiach jak w „Punishment through Time”.

Ale to tylko drobne niedogodności w obliczu całego materiału. Dominują w nim utwory wolne, doommetalowe, ponure niczym brytyjski deszczowy poranek. A gdy zespół się rozpędza, zaczyna być jeszcze ciekawiej. Najmocniejszy numer na płycie – „Flesh from Bone” - przypomina Septic Flesh, zespół, który swoją muzykę opierał w pewnym okresie na inspiracjach Paradise Lost. Zdziwić może blackmetalowy riff w tym właśnie utworze. Jaskółki już od pewnego czasu mówiły, że to może się tak skończyć. Gitarzysta i główny kompozytor kapeli założył kilka lat temu deathmetalowy zespół Vallenfyre, Nick Holmes z kolei zaryczał na ostatniej, zeszłorocznej płycie Szwedów z Bloodbath. Zmiany te doszły więc do macierzystego zespołu obu muzyków. Rezultat jest – o dziwo – udany. Zapowiedzi o powrocie do mocnych metalowych brzmień słyszeliśmy już od dziesięciu lat, tym razem nie skończyło się na słowach.

Michał Żarski

Paradise Lost, The Plague Within, Century Media 2015.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych