*Pierwszego odcinka drugiego sezonu dobrego serialu „Domu grozy” na HBO trudno nie opatrzyć uwagą o stanie kina grozy, szczególnie tego pokazywanego w telewizji.
Wydawało się, że na przykład filmy o zombies są już skompromitowane raz na zawsze, mogą służyć bardziej rechotom niż rzeczywistym emocjom. Były przedmiotem dziesiątków parodii i pastiszów.
A przecież „Żywe trupy”, które nazwałem na tym portalu „serialem dekady” pokazały, że mogą stanowić tworzywo (a może tło?) naładowanej autentycznym dramatyzmem historii. Wystarczyło podejść do tematu nieco inaczej, mniej koncentrując się na rytualnych okropnościach, bardziej na ludzkich bohaterach.
„Dom grozy” (bardzo luźne tłumaczenie angielskiego tytułu „Penny Dreadful”) to z kolei próba odbudowania reputacji gotyckiego horroru. Opowiadającego o nieziemskich mocach, w historycznym z dzisiejszego punktu widzenia kostiumie. Ten nurt czy może nurcik w kinie zaczął po prostu zanikać.
Z jednej strony podkopała go konwencja krwawych widowisk w stylu gore. Z drugiej, kiedy próbowano wiernie oddawać klimat stylowych opowieści, w których liczy się bardziej klimat niż okrutne sceny, wychodziły dziełka zaledwie poprawne. Ostatnio parę takich filmów widziałem, choćby „Kobietę w czerni” z Danielem Radcliffe’em, grającym kogoś całkiem innego niż Harry Potter. Intencje były szlachetne: budowanie zagrożenia nie poprzez masowe rozrywanie czy ćwiartowanie ludzi, a przez przypomnienie, że nie całkiem rozumiemy świat, na którym przyszło nam żyć. Ale skutki okazały się średnie. Powstają opowieści złożone ze znanych już prawie na pamięć rekwizytów i chwytów.
Gdy się próbuje szukać nowych podniet, efekty bywają jeszcze bardziej wątpliwe. Spróbowano nakręcić kolejnego „Drakulę” w postaci serialu, w którym tytułowy bohater, nawiedzający jak u Brama Stokera Londyn, to nie tyle potwor co ekspansywny biznesmen prowadzący walkę z może bardziej od niego demonicznym, a całkiem ludzkim stowarzyszeniem. To skądinąd typowy przejaw kryzysu horroru jako takiego: próba rehabilitacji bestii, pokazania, że ludzie są od nich nie lepsi, a zło bywa relatywne. Tyle, że takie odarcie dawnych archetypów z tego co w nich najmocniejsze, a najmocniejszy jest irracjonalny lęk przed złem, na dłuższą metę je zabija. „Drakula”, pomimo niewątpliwej charyzmy grającego go Jonathana Rhys Meyersa, okazał się kosztownym jak na telewizyjną produkcję nudziarstwem. Nie zdecydowano się na kręcenie jego drugiego sezonu.
Inną porażką wydaje mi się już druga seria „Salem”, inspirowana sławną historią polowań na czarownice w XVII-wiecznym amerykańskim Massachusetts. W tym przypadku autorzy chcąc mieć historię z nadprzyrodzonymi mocami, musieli pójść naprzeciw politycznej poprawności. Okazuje się bowiem, że wiedźmy istniały naprawdę, chociaż wspominanie ich martyrologii stało się w wieku XX narzędziem walki z wszelkimi „fundamentalizmami” (sławny dramatopisarz Arthur Miller przy użyciu tego wątku walczył z… senatorem McCarthym).
Ale ponieważ postęp też ma swoje prawa, nie zrezygnowano zarazem z portretu obrzydliwych purytańskich fanatyków (nie twierdzę, że to portret całkiem nieprawdziwy), którzy dopuszczają się zbrodni. Co więcej, to czarownice żeby się ratować, napuszczają tych fanatyków na niewinnych ludzi.
Kłopot w tym, że cała historia traci przez to impet, ba staje się mimowolnie zabawna. Nie wiemy, czego i kogo się bać. Na dokładkę nafaszerowano ją zbyt wielkim ładunkiem wszelkich możliwych obrzydlistw, trudnych do oglądania. Nie jest to może całkowita klęska, jak w przypadku „Drakuli”. Ale mnie trudno się na „Salem” skupić.
Na tym tle „Dom grozy” autorstwa Johna Logana, scenarzysty m.in. „Gladiatora”, ale w tym gatunku nie mającego osiągnięć, wydawał się u swego startu więcej niż skromny. Słabo zauważony, przynajmniej w Polsce. Do pierwszej serii zasiadłem mocno sceptyczny, sądząc, że zrezygnuję po pierwszym, drugim odcinku.
Bo jak można potraktować serio historię, w której na ulicach Londynu z końca XIX wieku, spotykają się m.in. Wilkołak (dodajmy z Ameryki), doktor Frankenstein i wyprodukowany przez niego potwór, wymyślony przez Oscara Wilde’a Dorian Grey ze swoim portretem, i wreszcie znowu Drakula, a wszyscy mają być tylko ornamentem do tematu opętania kobiety przez diabła, wymęczonego już chyba w setkach filmów. Wyjdzie coś na pograniczu autoparodii, tak sobie myślałem.
Wyszedł jednak obraz całkiem przyzwoity. Upiorność, traktowana serio, przeplatała się z ludzkimi portretami i dylematami. I może te dylematy ciekawiły najbardziej. Historia wynalazcy, który nie może się wyrzec odpowiedzialności za swoje dzieło. Albo dziewczyny płacącej obłędem za całkiem ziemską pokusę rozbicia małżeństwa najlepszej przyjaciółce.
Wiem, że wszystko to już było. Ale tu zostało opowiedziane raz jeszcze, ciekawie, niejednoznacznymi, jakby niedomkniętymi dialogami. Kolejny dowód na potęgę artystyczną współczesnej sztuki serialu.
Ten serial jest też piękny wizualnie, starannie filmowane, pełen malarskich i muzycznych smaczków. Wprawdzie to dzieło Amerykanów, zwykle cokolwiek nuworyszowskich w kwestiach oddawania europejskich klimatów, ale tym razem nie wyszło tandetnie. Nawet jeśli obrazy nie są odwzorowaniem późnowiktoriańskiej epoki w stosunku 1:1.
Jego atutem jest też gra aktorska. Przede wszystkim Evy Green w roli nawiedzonej przez złe siły, wyzwolonej jak na owe czasy młodej kobiety Vanessy Ives. Trochę prowadzącej z tymi siłami walkę, a trochę im ulegającej – sceny opętania z jej udziałem są naprawdę przejmujące. Partnerują jej tacy wytrawni aktorzy jak Josh Hartnett i Timothy Dalton. Choć ja najmocniej wyróżniłbym mało znanego młodego aktora Reeve’a Carneya, który wcielił się w Doriana Greya. Niewątpliwie intensywność gry aktorskiej to mocna strona tego serialu.
Piszę to z okazji pojawienia się w HBO drugiego sezonu. Zacznę od doszukiwania się w pierwszym odcinku zapowiedzi słabych punktów. Opowieść o potworze szukającym miłości już w pierwszym sezonie wydawała mi niebezpiecznie szeleścić papierem. Kiedy w nowym odcinku zobaczyłem jego spotkanie z niewidomą, uznałem, że to już nazbyt znajome. Z kolei pojawienie się wiedźm sterowanych przez diabła, czyhających na pannę Ives… Cóż zbyt demoniczne, cokolwiek tanio. Ciekawiej było, kiedy bohaterka walczyła z czymś pozbawionym twarzy i głosu. Ale tak to jest z horrorami, że zło odkrywane wygląda mniej interesująco niż to skryte w mroku.
Mimo wszystko jednak, zdaje mi się, że serial nadal trzyma poziom, jest wciągający, głównie dlatego, że nie potrafimy do końca rozgryźć głównych postaci. Pytanie, komu będą służyć bardziej: dobru czy złu, zdaje się nadal nie będzie nas opuszczać. Oczywiście w przypadku kręcenia takich historii, zawsze pojawia się pytanie, na ile taka zabawa metafizyką jest bezpieczna. Diabeł jest tu raz znany nam z naszej religii, raz z kolei przywoływany z cieni dawnych kultów (Egipt?), co samo w sobie jest źródłem poznawczego chaosu. Możliwe, że to igraszki cokolwiek zdradliwe.
Z drugiej strony unosi się nad tym serialem jakiś pierwotny smutek. Podsuwa nam się współczucie okazywane każdej istocie. W szerszym sensie to bardzo chrześcijańskie, nawet jeśli padają tu stwierdzenia będące na bakier z jakąkolwiek ortodoksją. Ten serial pokazuje, że przy odrobinie wyobraźni można uratować każdą tematykę, każdy gatunek. Choć może gdy się skończy, poczuję się rozczarowany. Na razie nie jestem.
Piotr Zaremba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/254134-dom-grozy-ii-wyobraznia-ktora-ratuje-gatunek-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.