Emerytura w zawieszeniu. Czy to KRYZYS w Hollywood?

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Hollywood kurczowo się trzyma sprawdzonych przepisów na sukces. Jeszcze w tym roku do kin powrócą m.in. „Gwiezdne wojny”, „Mad Max” i „Fantastyczna czwórka”. Niedawno zapowiedziano także kolejną część serii o indiana Jonesie i sequel „łowcy androidów”. czy tonąca Fabryka Snów brzytwy się chwyta?

Jeśli chodzi o kino, to liczby, rankingi z Hollywood zwiastują być może najgorszy rok w historii wysokobudżetowych produkcji. Z roku na rok ich notowania spadają, i to niekoniecznie dlatego, że interesuje się nimi mniej widzów. Wręcz przeciwnie — takie przeboje jak „Szybcy i wściekli 7” Jamesa Wana wciąż wyrabiają zawrotne wyniki, sprawiające wrażenie, że w Fabryce Snów biznes kręci się z niezmienną, nomen omen, prędkością. Tymczasem coraz więcej studiów ogłasza bankructwo lub zamyka działalność. To grono zapewne powiększy się po wakacjach, czyli czasie, kiedy do kin wchodzi najwięcej wysokobudżetowych produkcji. A sezon letni w przemyśle filmowym właściwie już się zaczął — premierą świetnych „Avengers: Czas Ultrona” Jossa Whedona. W pierwszy weekend wyświetlania tytuł zarobił blisko 300 mln dol.

Kac po drogiej imprezie

Skąd więc ten blady strach w Hollywood i coraz dziwniejsze zachowania inwestorów? Dlaczego nawet te 300 mln „Avengersów” na otwarcie wprawia ich producentów w trwogę? Bo podczas gdy wpływy z filmów raczej spadają lub pozostają bez zmian, budżety i wydatki sukcesywnie rosną. Jeszcze 10 lat temu, gdy za 100 mln dol. kręcono „Gwiezdne wojny: Mroczne widmo” George’a Lucasa, tę kwotę uważano za coś na granicy szaleństwa i ekstrawagancji. Już w 2013 r. jednak tyle pieniędzy kosztował niepozorny „Kac Vegas III” Todda Phillipsa, film dosyć skromny i bynajmniej niewypchany efektami specjalnymi, na dodatek niekreujący żadnych alternatywnych, fantazyjnych światów. Jak bardzo ostatnie lata wywindowały filmowe budżety, obrazowo pokazuje przykład sagi reżyserowanej przez Petera Jacksona. Budżet stworzonego przez niego w 2001 r. „Władcy pierścieni” wyniósł 100 mln dol. Do tego doszło jeszcze 40 mln dol. na promocję i reklamę. Nakręcony w roku 2012 i kierowany do tego samego grona odbiorców „Hobbit: Niezwykła podróż” miał budżet o 250 proc. wyższy od „Władcy pierścieni”, a na jego promocję wydano blisko 100 mln. I jeśli tamten film zarobił 250 mln, to „Hobbit” zainkasował dwa razy mniej — jeśli spasować go z wydatkami na jego powstanie. Idąc tym tropem, szacuje się, że w 2015 r. przeciętny koszt wakacyjnego hitu wyniesie 200 mln dol. W zeszłym roku były to 193 mln, podczas gdy w 2000 r. kwota oscylowała wokół 113 mln. Z roku na rok drożeją głównie efekty specjalne i nakłady na promocję. Za tymi coraz droższymi inwestycjami podąża oczywiście konieczność zarabiania na filmach coraz więcej — żeby więc taki biznes się opłacił, produkcje musiałyby robić miliardowe wyniki.** A takie dla większości z nich są wciąż zupełnie nieosiągalne. Na amerykańskim rynku idzie im coraz słabiej, a europejskie i azjatyckie wpływy nie pomagają, bo — zwłaszcza ten ostatni — zbyt dużo zagarnia dla siebie.

Mimo tej ponurej atmosfery dziwnego napięcia ten rok zapowiada się bajecznie. Cyferki udają, że machina kręci się z wybitną skutecznością. W lato do amerykańskich kin wejdzie 16 filmów z budżetem przebijającym 100 mln dol. i niekrytą nadzieją ich producentów, że przyniosą co najmniej trzykrotnie wyższy zarobek. Do końca roku zapowiedziano w sumie premierę 29 blockbusterów. Wśród nich mocne typy na przeboje czasu letniego, ale niewiele z tej grupy to nowe patenty. Zobaczymy „Ant Mana” Peytona Reeda typowanego na godnego następcę przebojowych „Strażników galaktyki” (premiera 17 lipca) i… to by było tyle. Cała reszta to odgrzewane kotlety: „Mad Max” George’a Millera (premiera 22 maja), nowa odsłona „Terminator: Genisys” Alana Taylora (wchodzi do kin 1 lipca), kolejna wersja „Fantastycznej czwórki” Josha Tranka (14 sierpnia). I dwa tytuły, którym raczej wróży się efektowną porażkę: „Jurrasic World” Colina Trevorrowa (zapowiadany jako pierwsza część trylogii) oraz „Mission Impossible 5: Rogue Nation” będący prawdopodobnie ostatnim ze słynnej serii.

Stara strategia na nowe czasy

Lato 2015 r. zapowiada się na dosyć mało emocjonującą walkę o miano największego przeboju, nie tylko z powodu zasadniczej przewagi „Avengersów” i mało kuszących repertuarowych propozycji. Porażki ostatnich lat zdecydowanie dały Hollywood w kość i od tego czasu ostrożnie podchodzi się do nowych, zupełnie niesprawdzonych pomysłów. Zeszłoroczne wakacje przyniosły spektakularne klęski, m.in. „1000 lat po Ziemi” M. Night Shyamalana z Willem Smithem i „Jeźdźca znikąd” Gore’a Verbinskiego z Johnnym Deppem w roli głównej. Pierwszy z wielkim trudem przebił zarobkami swój własny budżet, drugi — nie uczynił nawet tego. Gdy więc wytwórnie zajrzały do własnych kieszeni i okazało się, że nic tam nie zostało, zaczęto się baczniej przyglądać zamienianym w obrazy kaprysom scenarzystów. W praktyce okazało się, że wszyscy obrali podobną strategię: produkują mniej, za to drożej. Ładując więcej pieniędzy i stawiając wszystko na jedną kartą, wolą mieć pewność, że mają asa w rękawie. Wybierają raczej fabuły i bohaterów, którzy już raz (albo kilka razy) w oczach publiczności się sprawdzili. Bez końca serwują kolejne części przebojowych serii albo wracają do tych, które już kiedyś się spodobały. Dawniej cykle kończyły się na trzech odcinkach, chyba że były niskobudżetowymi horrorami — wtedy ciągnęły kontynuację nawet do dziewięciu części. Teraz zaś mamy m.in. „Piratów z Karaibów” (piąta odsłona zapowiedziana na 2017 r.), „Batmana” i „Supermana” (wrócą we wspólnym filmie w 2016 r.) oraz sagę o X-menach (szósta część doczeka się premiery w przyszłym roku). Wszystkie z budżetami rzędu 250 mln dol.

Słabości lata może także dowieść zima. To właśnie z obiecującej pory okołobożonarodzeniowej przeniesiono premierę „Mission Impossible 5”, kiedy producenci dowiedzieli się, z kim mieliby konkurować. Dotychczas zagospodarowany przez premiery kolejnych „Hobbitów” sezon zimowy w tym roku okupują dwa filmy, które prawdopodobnie zjedzą na śniadanie wyniki wszystkich letnich hitów razem wzięte. Zaraz na początku listopada do kin wchodzi „Spectre” Sama Mendesa, czyli 24. odsłona przygód Jamesa Bonda. Ten tytuł ściga się sam z sobą. Ostatni odcinek przygód agenta 007 zarobił bowiem rekordową kwotę 1 mld dol., stając się najbardziej dochodową częścią serii. Rok zamyka zaś bezapelacyjnie największa premiera 2015 — „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy” J.J. Abramsa. Pojawi się w kinach 25 grudnia. Już dziś się prognozuje, że te kilka ostatnich dni roku wystarczy, aby najnowsza część sagi wyszła na pierwszą pozycję na liście najpopularniejszych filmów. Co więcej, mówi się również, że w 2016 r. „Gwiezdne wojny” spokojnie zrobią wynik, który pozwoli tę lokatę utrzymać im także rok później.starzy ustępują miejsca Wszyscy jednak zdają sobie sprawę z tego, że nie wystarczy poderwać serc i zmusić do stania w kolejkach jedynie tych widzów, którzy na „Gwiezdnych wojnach” się wychowali.

Dawne fenomeny w stylu „Jurrasic World” czy „Terminatora” nie mają zresztą tak wiernej widowni na starcie. Młodzi widzowie mogą mgliście kojarzyć „Park Jurajski” z ponownej premiery filmu dwa lata temu — wówczas tytuł wrócił na ekrany kin w 3D, aby uczcić 20. rocznicę powstania. „Terminator” natomiast oznacza dla nich ostatnie nieudane próby reaktywacji hitu sprzed dekad w postaci np. „Terminatora: Ocalenie” McG z Christianem Bale’em w roli głównej. Film ten zresztą poniósł w boxoffice’owych notowaniach sromotną klęskę, z trudem zarabiając 60 mln dol. Powroty fenomenów dawnych lat postawiły więc niby na sprawdzone przepisy na hit, ale jednocześnie zgodnie oddały je w ręce nowych, młodych i modnych reżyserów. Część z nich przyszła zresztą do kina z telewizji, w której w brawurowy sposób dopracowali się wręcz kultowych pozycji, robiąc głośne seriale. Wielkie oczekiwania związane z „Gwiezdnymi wojnami: Przebudzenie mocy” pojawiły się nie dlatego, że z góry wiadomo, iż ten powrót przyciągnie do kin miliony widzów. Tym razem to także próba wyciśnięcia czegoś sensownego z materiału, który George Lucas doszczętnie skompromitował swoimi ostatnimi dokonaniami. Na współtworzony wraz ze studiem Disneya przyszły hit kreator serii nie ma ponoć żadnego wpływu; oddał swoje dziecko bez żalu młodemu reżyserowi i w wywiadach twierdzi, że wreszcie chciałby się zająć małymi, kameralnymi filmami i robić kino, które teraz robi jego dobry przyjaciel Francis Ford Coppola. Cieszy się, że po raz pierwszy w życiu będzie mógł obejrzeć „Gwiezdne wojny” świeżym okiem w dniu premiery na dużym ekranie. Nową nadzieją „Gwiezdnych wojen” jest zaś człowiek, który się na nich wychował — J.J. Abrams, twórca udanej nowej wersji „Star Treka” i autor serialu „Zagubieni”. Abrams sam mówi w wywiadach, że porusza się po tych bohaterach, motywach i rozwiązaniach jak po muzeum, w którym niczego nie można naruszyć. Po prostu wie, że pewne elementy w nowych „Gwiezdnych wojnach” muszą się znaleźć, bo fani mu tego nie darują. Strach jest jednak wielki. Scenariusz przepisywano kilkakrotnie. Zdecydowano również, że obraz nie będzie przeładowany efektami specjalnymi. Czy jego budżet przebije zdrowy rozsądek?

Tego nie wiadomo, bo twórcy trzymają go w ścisłej tajemnicy. Na taki sam ruch zdecydowali się też producenci innych kontynuacji popularnych serii. „Jurrasic World” oparty na koncepcji Stevena Spielberga trafił do Colina Trevorrowa mającego na koncie jedynie niezależną komedię „Na własne ryzyko”. Josh Trank, autor nowej wersji „Fantastycznej czwórki”, do kina przyszedł z telewizji, w której odpowiadał za serial „Punkt krytyczny”. W Hollywood plotkuje się także, że najnowszego „Indiana Jonesa” przejmie po Spielbergu jakiś nowy obiecujący reżyser. Przygotowywaną właśnie nową wersję „Łowcy androidów” tworzy z kolei Dennis Villeneuve, kanadyjski reżyser, który więcej razy w życiu pojawiał się na festiwalu w Cannes niż na gali rozdania Oscarów.

Rozdrobniona widownia

Na rynku, na którym kandydatów do miana wakacyjnego hitu jest kilku, coraz trudniej nie tylko określić lidera, lecz i się utrzymać. Na promocję filmów przeznacza się coraz więcej pieniędzy i robią to nawet produkcje, które już mają pewną grupę fanów (jak wspomniany „Hobbit” wycelowany w miłośników „Władcy pierścieni”). Wraz z rosnącymi budżetami zmieniła się także definicja sukcesu. Kiedyś wystarczyło dobić do zarobków na poziomie 300 mln dol. (co z łatwością przychodziło np. „Parkowi Jurajskiemu”), dziś dopiero kołowanie w okolicach 600 mln dol. daje nadzieję na jakikolwiek zarobek. Paradoksalnie zresztą zarobienie 300 mln to teraz nie lada sztuka. Konkurencja nie śpi, publiczność przypada na większą liczbę tytułów, rozdrabnia się i faktycznie często chodzi na film podczas pierwszego weekendu wyświetlania. Jeśli w tym czasie produkcja nie osiągnęła imponującego wyniku, musi mieć wiele szczęścia, aby się odbić od dna. Być może więc fenomen wysokobudżetowych produkcji był zjawiskiem pokoleniowym? Może odchodzi, tak jak z reżyserii podobnych widowisk odchodzą Steven Spielberg, George Lucas i Peter Jackson? Może tracą one werwę, tak jak tracą ją starzejące się gwiazdy tamtych filmów, Arnold Schwarzenegger, Tom Cruise czy Harrison Ford? Udział tego ostatniego w najnowszym „Indiana Jonesie” ma być znacznie ograniczony. Cruise na planie piątej części „Mission Impossible” miał aż sześć wypadków. Zmęczona, postarzała twarz i siwe włosy Schwarzeneggera tak bardzo zaskoczyły twórców najnowszego „Terminatora”, że musieli poczynić zasadnicze zmiany w scenariuszu. Może ich stopniowe odchodzenie to metaforyczne zanikanie pewnego modelu kina, a na lukę po nim nie ma jeszcze nowego pomysłu? A przynajmniej nie ma pomysłu, który z jednakową determinacją pozwalałby coraz droższemu w utrzymaniu Hollywood na siebie zarabiać.

Ula Lipińska (wSieci)

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych