Lista naukowców będących popkulturowymi ikonami nie jest specjalnie długa, Stephen Hawking zajmuje na niej wysokie miejsce – trochę poniżej Alberta Einsteina. Jego znakiem rozpoznawczym jest choroba (stwardnienie zanikowe boczne) i porozumiewanie się ze światem za pomocą syntezatora mowy. Można w tym widzieć symboliczną pieśń przyszłości – intelekt jest najważniejszy, a ciało, jeśli ułomne, można poddać cyborgizacji (Hawking nie miałby pewnie nic przeciwko temu) i w ten sposób pokonać prawa złośliwej biologii.
Filmowa biografia w reżyserii Jamesa Marsha (najbardziej znanego z dokumentalnego „Człowieka na linie”) jest wizualnie olśniewająca. Harmonia i piękno świata zachwyca. Oglądamy ilustrowane neoklasyczną muzyką Jóhanna Jóhannssona bogate, arystokratyczne wnętrza i plenery (w tym zacny Uniwersytet Oksfordzki), gdzie wszystko dystyngowanie wiruje i tańczy. Kręcą się karuzele, pary taneczne, nawet śmietanka w kawie i wózek inwalidzki Hawkinga… Przypomina to „Odyseję kosmiczną” i wirujące w rytmie walców Straussa statki kosmiczne. Z drugiej strony – harmonię wszechświata psuje złośliwa biologia czy Matka Natura, odpowiadająca za okrutnego pecha bohatera filmu: chorobę, której kolejne etapy stają się coraz większym ciężarem. Od pierwszego upadku na uniwersyteckim placu do sceny w operze, kiedy to pojawi się krew… To bardzo symboliczna scena (znów wredna natura zwycięża nad pięknem i harmonią). To po tym „operowym upadku” pojawi się konieczność przeprowadzenia tracheotomii i niezbędny okaże się syntezator mowy. Niestety, z amerykańskim akcentem… choć film jest, swoją drogą, bardzo brytyjski.
Harmonia kosmosu przekłada się na harmonię życia prywatnego – i tu widz zaczyna mieć wątpliwości. Małżeństwo z Jane (śliczna jak z obrazka Felicity Jones) jest pełnią szczęścia, także rodzinnego (archetypowy „nerd”, będąc już inwalidą, odnajduje się i jako „głowa rodziny” i dusza towarzystwa). Widzimy rodzinne filmiki, kręcone wideokamerą – życie niemal idealne. Pojawia się przyjaciel rodziny i opiekun (Charlie Cox) – owocuje to, co łatwo przewidzieć, powstaniem specyficznego „trójkąta”, ale jego bohaterowie wspinają się na wyżyny szlachetności. Szlachetny jest Stephen, bo nie robi scen zazdrości. Szlachetna Jane, bo nie wychodzi poza uczucie czysto platoniczne i szlachetny Jonathan, bo znika z ich życia, gdy tylko pojawiają się plotki. Idylla małżeńska jest jednak przerwana rozwodem… dlaczego? Bo nowa opiekunka, Elaine (Maxine Peake), która wkrótce zostanie drugą żoną, pokazała mu „Penthouse’a”? W filmie tak to wygląda… to ma być cała motywacja? Gdzieś tam musiał być jakiś dramat, czego w filmie starannie uniknięto, by nie psuć wszechobecnej harmonii.
Trudno było też ominąć konflikt między nauką a religią, tym bardziej, że Jane była – i prawdopodobnie jest – chrześcijanką, a Stephen Hawking to w najlepszym razie agnostyk, coraz bardziej, zdaje się, dryfujący ku ateizmowi. W filmie tarć światopoglądowych nie ma, podobnie dyskusje między Hawkingiem a Jonathanem (kierownikiem kościelnego chóru) to również wzór grzeczności – żeby tylko nie urazić oponenta. Harmonia i równowaga ponad wszystko…
Wszystko to wygląda zbyt pięknie, by było prawdziwe. Film nie dopowiada, że tytułowej „teorii wszystkiego” do dzisiaj nie ma, prawa rządzące makroświatem i mikroświatem są niezgodne – tu zacytuję z pamięci Lecha Jęczmyka: „Kiedy złożymy wszystko do kupy, zobaczymy, że coś tu nie gra. Ale jak pięknie i wspaniale nie gra”. Twórcy nie wspominają też, że Hawking jest członkiem… Papieskiej Akademii Nauk. Istnienia Boga nie da się naukowo udowodnić (wolna wola się kłania), choć kreacjoniści są innego zdania. Czy aby film, akcentując nieustannie ową „harmonię wszechświata” nie sugeruje jednak owej „boskiej ręki”, a przynajmniej „odcisku palca”? Trochę tak to wygląda – sporo kadrów z filmu ilustrować by mogło jakiś odpowiednik „Drzewa życia” Terrence’a Malicka z naciskiem na fizykę zamiast biologii.
Czy należał się Oskar dla Eddiego Redmayne’a? To pytanie do tych, którzy widzieli wszystkie filmy nominowane w kategorii „najlepszy aktor”. Poza „Teorią wszystkiego” znam tylko „Birdmana” – te role są porównywalne, choć „Birdman” jest filmem ciekawszym, bardziej wielopłaszczyznowym. Czasem Akademia docenia wysiłek włożony w radykalną metamorfozę fizyczną aktora („Wściekły byk” „Monster”) – przekonujące zagranie inwalidy z pewnością nie było kaszką z mleczkiem. Po seansie wciąż postrzegam Stephena Hawkinga jako swego rodzaju „aliena”, bo kto wie, co siedzi w głowie takich ponadprzeciętnie inteligentnych umysłów… i nie jestem pewien, czy twórcy filmu też to wiedzą.
Teoria wszystkiego (The Theory of Everything). Reżyseria: James Marsh. Dystr: Filmostada
4/6
Sławomir Grabowski*
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/254022-teoria-wszystkiego-zywot-swietego-stephena-dvd