Jeśli ktoś waha się, czy przeczytać nowelę (mikropowieść?) Simone de Beauvoir „Pewnego razu w Moskwie”, udostępnioną właśnie polskiemu czytelnikowi, to odpowiadam: zdecydowanie warto! Choć zapewne głównie nie z tych przyczyn, dla których życzyłaby sobie tego Autorka.
Autorka – przypomnijmy – będąca wieloletnią intymną i intelektualną przyjaciółką Jean-Paul Sartre’a, twórcy egzystencjalizmu, a także (co nie mniej ważne) komunisty. Autora m.in. słynnego niegdyś zdania: „Il ne faut pas désespérer Billancourt!”, czyli: „Nie powinniśmy odbierać nadziei robotnikom z Billancourt!”, które wikipedia tłumaczy tak: „w ten sposób Sartre uzasadnił odmowę przyjęcia do wiadomości potępienia stalinizmu przez Nikitę Chruszczowa, mając na myśli, że ujawnianie całej prawdy o rzeczywistości w ZSRR może zaszkodzić idei komunistycznej (1956). Billancourt było siedzibą dużej fabryki Renault pod Paryżem, stanowiącej jedno z silnych centrów aktywności komunistycznej we Francji”. To zdanie Sartre’a ma pewien walor uniwersalności; polscy prawicowi intelektualiści mogliby sporo powiedzieć na ten temat. Ale zostawmy już tę dygresję.
Autorka pewnie chciałaby, aby po latach jej dziełko było pamiętane jako manifest egzystencjalizmu właśnie. Nic, moim zdaniem, z tych rzeczy.Po latach mnożące się wtręty o niemożności porozumienia się ludzi (słynnego: „piekło to inni!” zabrakło chyba tylko dlatego, że nawet ona uznała tę maksymę za zbyt już ograną) po prostu drażnią. I przywołują na myśl niezliczone parodie egzystencjalizmu, choćby te pióra niezapomnianego Janusza Szpotańskiego. „Nudzić się z tobą, czy bez ciebie?” – na ten dylemat bohaterów noweli nie wpadł chyba nawet nieśmiertelny Szpot.
Znacznie ciekawsze jest coś innego. Oto w Moskwie w roku 1966 pojawia się para starzejących się francuskich intelektualistów (on – komunista, ona – co najmniej sympatyczka). Czego spodziewalibyśmy się po takim wstępie? Zapewne zachwytów nad ojczyzną światowego proletariatu?
Znów – nic z tych rzeczy. ZSRR jest krytykowany dogłębnie, męski bohater noweli jest w procesie rozczarowywania się do niego, do głowy przychodzą mu gorzkie myśli na temat tego, czemu poświęcił całe swoje życie. I co – myślicie że chodzi o stalinizm? Terror? Masowe morderstwa? O kolektywizację może?
Absolutnie nie. Chodzi otóż o to, że Związek Radziecki A.D.1966… odchodzi od ideologii. Dopuszcza konsumpcję indywidualną. Efektem tego – zdaniem bohatera – jest renesans religii, będący chyba największym złem, jaki jest on w stanie sobie wyobrazić. Na pewno w każdym razie większym od powszechnej wojny atomowej, której ten psujący się ZSRR nie chce, mimo rozgoryczenia miotającego się między Moskwą a Leningradem Paryżanina, rozpętać. Rosyjski zięć Francuza spiera się z nim i tłumaczy, że przecież „socjalizm jest dla ludzi”, co wzbudza może nie grozę, ale na pewno niesmak teścia.
No bo przecież ta wyśniona Union soviétique krok za krokiem odchodzi od ideału realizowania – za wszelką cenę, po trupach, niechby nawet wszystkich mieszkańców planety – rewolucji światowej. I w zamian pogrąża się coraz bardziej w rosyjskim nacjonalizmie. Co z kolei szkodzi rewolucji światowej. W tej rzeczywistości pozostaje pić wódkę z rozpaczy, czemu też bohater nowej poświęca się z determinacją godną partyzanta z Lasku Bulońskiego.
I co – sądzicie Państwo, że wyśmiawszy tak słynną niegdyś Simonę, postawię kropkę?
Otóż nie. Bo „Pewnego razu w Moskwie” warta jest lektury nie tylko jako świadectwo zagubienia komunistycznych intelektualistów (bohaterka noweli, która nie zna rosyjskiego, codziennie w hotelowym kiosku kupuje „l’Humanite”, czyli organ KPF, i ani nie przychodzi jej do głowy, żeby – przecież jest oderwana na całe tygodnie od innych źródeł informacji – spróbować kupić jakąś inną paryską gazetę, ani też, jeśli w Moskwie nie są one dostępne nawet dla obcokrajowców, przynajmniej odnotować ten fakt i zdziwić się mu…). To byłoby za proste.
Bo „Pewnego razu…” to też – może przede wszystkim? – naprawdę głęboki opis starzenia się. Pionierskie i odkrywcze (teraz już nie ironizuję) passusy na temat relacji z własnym, starzejącym się ciałem. Co związane jest oczywiście z seksualnością. Bohaterka przestaje czuć się kobietą, kiedy po raz pierwszy dostrzega , jak „dwoje aksamitnych oczu (młodego mężczyzny – PS) odwraca się od niej obojętnie”. „Od tamtej pory stała się oziębłą. Trzeba podobać się sobie samej, żeby czerpać przyjemność z uścisku cudzych ramion”.
Prawdziwe. A ponieważ sformułowane po raz pierwszy chyba przez de Beauvoir - genialne. Bo czy nie na tym polega genialność – na tym, że po raz pierwszy porówna się kobietę do róży, albo zrymuje „blizny – Ojczyzny”? Albo, by operować bliżej autorki – „L’amour – toujours”?
Tak, opisy starzenia się (nie tylko bohaterki, w jakimś zakresie i bohatera) całkowicie uzasadniają lekturę. Jeśli, oczywiście, kogoś nie odstrasza tematyka tak pesymistyczna.
No bo talent, proszę Państwa, ma to do siebie, że nie zna granic ni kordonów. Nawet ideologicznego szaleństwa. I dlatego, wiedząc że grozi mi popadniecie w odmęty groteskowości, pozwolę sobie na koniec na westchnienie: Simono, bywałaś, mimo wszystko, wielka…!
Piotr Skwieciński
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/254011-skwiecinski-o-pewnego-razu-w-moskwie-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.