Takie filmy jak „Wiek Adaline” reżyserować powinni twórcy o wrażliwości Alejandro Gonzáleza Iñárritu. Bajeczka o niestarzejącej się 108 letniej kobiecie ma w sobie potencjał na dobre kino. Niestety została ona przytłoczona przez nieznośną hollywoodzką poprawność. Poza ciekawą drugoplanową rolą Harrisona Forda ten film szybko wyparuje z pamięci.
Urodzona na początku XX wieku piękna Adaline (Blake Lively) jako dwudziestokilkulatka ulega wypadkowi. Na skutek dziwacznych „okoliczności przyrody” dziwczyna…przestaje się starzeć. To, co wydaje się spełnieniem marzeń o nieśmiertelności, z czasem przynosi dramatyczne konsekwencje. Adaline musi zmieniać tożsamość by nie wpaść w ręce zaciekawionej jej stanem zdrowia władzy. Nie może też znaleźć prawdziwej miłości, bowiem naturalnie przeżywa każdą ukochaną osobę. Gdy poznaje w końcu tajemniczego filantropa Ellisa Jonesa (Michiel Huisman) jest gotowa zmianę. Niestety sen o bajkowej miłości pryska, gdy okazuje się, że ojciec Elisa William (Harrison Ford) to porzucony przez nią 50 lat wcześniej ukochany.
„Wiek Adaline” ma w sobie coś z „Ciekawego przypadku Benjamina Buttona”, ale również dotyka głównego wątku wampirycznego kina o koszmarze wiecznego życia. Pulsuje w tle też klimat „Dnia Świstaka” z jego zabójczą powtarzalnością. Adaline nie celebruje nieśmiertelności. Choć jest 108 -latką w ciele 29 letniej piękności, zna kilkanaście języków i była naocznym świadkiem historii XX wieku, marzy o jednym. Chce miłości. Miłości zamkniętej we wspólnym starzeniu się, dojrzewaniu i ostatecznie śmierci. Tego samego dla Adaline chce jej córka ( Ellen Burstyn), która notabene wygląda jakby była jej babcią. Jak jednak oddać komuś serce, skoro paradoksalnie „przyszłość nie istnieje”.
Lee Toland Krieger porusza w filmie całą masę wątków, dając ostatecznie wybrzmieć tylko jednemu. Krieger opowiada historię w sposób tradycyjny, korzystając momentami z narratora niczym Paula Thomas Anderson w „Magnolii”. Nie robi jednak tego na tyle błyskotliwie by naznaczyć opowieść oryginalną nutą jak choćby Iñárritu, potrafiący najbardziej kiczowate treści nowatorsko podać. Choć magnetyczna Blake Lively łączy w sobie seksapil dziewczyny XXI wieku i elegancje lat 30-tych XX wieku, to nie wzrusza jak Brad Pitt jako Button, ani nie wzbudza litości jak oszukane „pięknem długowieczności” wampiry. Kilka bon motów, wątek psiaka jako jedynego przyjaciela, i łzawe sceny nie wystarczą by wiarygodnie przedstawić tak szalenie abstrakcyjny dramat dla zwykłego śmiertelnika. Porusza natomiast postać Williama Jonesa. Harrison Ford jako obchodzący 40 rocznicę ślubu astronom tworzy w ciągu kilkunastu minut na ekranie wzruszający portret dojrzałego mężczyzny, któremu w ciągu chwili burzy się życiowa harmonia. I to nie tylko harmonia emocjonalna, ale również stricte naukowa. William nie kupuje bowiem historyjki dziewczyny swojego syna, mówiącej, że jest córką jego dawnej miłości. Nie potrafi sobie jednak pojawiającego się na jego oczach fenomenu zracjonalizować.
Mimo dobrze zniuansowanej roli Forda, robiącego wszystko by wyjść ponad płycizny scenariusza, trudno w tą baśń uwierzyć, i ją polubić. Ordynarnie kiczowaty finał i nieciekawe rozłożenie akcentów dowodzą jak bardzo elektryzujący temat został zmarnowany.
Film ma premierę 15 maja.
3/6
Łukasz Adamski
„Wiek Adaline”, reż: Lee Toland Krieger, dystr: Monolith
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/254002-wiek-adaline-basn-o-seksownej-stulatce-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.