Wojciech Szyda to najważniejszy obok Marka S. Huberatha katolicki religiant w polskiej fantastyce. W poprzedniej „Fausterii” skojarzył świętą Faustynę z… Faustem i „Doktorem Faustusem” Thomasa Manna. Nadal szuka literackich tropów, tym razem porównując patrona Polski, świętego Wojciecha z… szekspirowskim Hamletem. Okazuje się to wcale nie takie bezzasadne, choćby dlatego, że obie postacie musiały skonfrontować swój idealizm z brutalną rzeczywistością. Oczywiście święty Wojciech to taki Hamlet chrześcijański, martyrologiczny, który ostatecznie zwycięża – choć wedle ludzkiej miary ponosi klęskę.
Solidny research uczyniony przez autora byłby świetnym materiałem na esej w stylu Rymkiewicza – znajdziemy u Szydy smakowitą wykładnię historiozoficzną o podzielonej, „pękniętej” Polsce już od czasów średniowiecza. Dostaniemy też garść smaczków historycznych – kto wie o nadbałtyckim emporium Truso z czasów przedpiastowskich, którego upadek symbolizuje cywilizację pokonaną przez naturę? Kto słyszał o słowiańskich saunach i o tym, że dopiero w renesansie pojawił się swoisty wodowstręt? Kto wie, że w XIV wieku kulty świętego Stanisława i świętego Wojciecha były właściwie konkurencyjne, opozycyjne? Albo że sprawców brawurowej, świętokradczej kradzieży relikwii św. Wojciecha z katedry gnieźnieńskiej w 1923 roku nigdy nie wykryto? Obecnej modzie na Piastów czasem towarzyszy gloryfikacja pogaństwa połączona z demonizowaniem ówczesnego Kościoła („Słowo i miecz” Witolda Jabłońskiego, „Wysłanniczka bogini” Konrada T. Lewandowskiego). Nie miałem dotychczas pojęcia (dowiedziałem się z powieści), że powstają u nas takie kurioza jak utwór „Chwała mordercom Wojciecha” z repertuaru Behemotha. Na tym tle powieść Szydy ukazująca szansę, jaką było przyjęcie przez Polskę chrześcijaństwa, jest zdecydowanie przytomniejsza. Taką szansą był zjazd gnieźnieński w 1000 roku, kiedy to mieliśmy przychylność i cesarza, i papieża. Kolejna niepowtarzalna szansa pojawiła się w roku 1080… i tu Szyda snuje na marginesie alternatywną historię Gniezna jako „drugiego Rzymu” z Grzegorzem VII jako papieżem tam rezydującym (to wówczas doszło do zamieszania z antypapieżem Klemensem III). Czemu nie? W końcu Rzym jest tam, gdzie Piotr, a nie Piotr tam, gdzie Rzym. Nawet oba miasta położone są na siedmiu wzgórzach…
Główny wątek fabularny to historia studenta, przybywającego w 2000 roku (kolejny przełom millenium) do pensjonatu położonego nad nadmorskim jeziorem Drużno. Cel pobytu jest przed nami ukryty niemal do ostatnich stron powieści. Choć i tak fabuła zdaje się nie być tu najistotniejsza, a historiozoficzna wykładnia i wszechobecna symbolika. Niekiedy owo dążenie do szukania wszędzie ukrytych znaczeń i symboli jest jednak grubymi nićmi szyte, czasem kot jest po prostu kotem. W powieści wszystko jest symboliczne, łącznie z numerami telefonów – w końcu 997, 998 i 999 też wyglądają jak daty historyczne… Czy to czasem nie jest nasza zdolność „rozpoznawania wzorców”, która każe nam szukać wizerunków zwierząt w gwiezdnych konstelacjach? Mamy trochę smaczków teologicznych. Ciekawe jest przeciwstawianie Tomasza z Akwinu Mikołajowi z Kuzy – ten drugi twierdził, że logika jest bezradna wobec boskiego porządku, gdyż „Duch Święty zdmuchuje logiczne klocki jak chce”. Mikołaj z Kuzy odrzucał zatem, w przeciwieństwie do św. Tomasza, możliwość racjonalnych argumentów na istnienie Boga. Głosił wyższość intuicji nad rozumem i jedność przeciwieństw, coincidentia oppositorum. W tym rozumieniu przeciwieństwa nie muszą oznaczać sprzeczności. Ostatecznie w naszej rzeczywistości zatriumfował tomizm… Choć sam jestem za równowagą wiary i rozumu, to w przypadku Boga staram się nie zamykać Go w „rozumowych” szufladkach i do Mikołaja z Kuzy poczułem od razu sympatię.
Najważniejsze jednak, że „Sicco” przypomina o metafizycznej perspektywie, zarówno historii Polski, jak losów jednostkowych. Święty Wojciech zdaje się średniowiecznym loserem, który żadną ludzką miarą nie odniósł sukcesu – Prusów nie nawrócił, zginął na marne, na dodatek po jego śmierci źle się działo w państwie polskim (m. in. miała miejsce reakcja pogańska) i dopiero kilkadziesiąt lat później znów dostaliśmy swoją szansę. Gdyby odniósł sukces i dożył jako biskup starości, w najlepszym razie pozostałaby po nim wzmianka w encyklopedii, ale pewnie nikt by nie o nim nie pamiętał. A tak – kult, który później ogarnął ówczesną Europę. Z perspektywy czasu okazał się „zaczynem królestwa”.
Wartościowa, dająca do myślenia książka, wcale nie jednoznacznie apologetyczna i pozbawiona wątpliwości, o czym świadczą fascynujące dialogi między Wiarą a Zwątpieniem czy Ulgą i Trwogą. W scenie upojnej nocy z Ofelią nie ma nic z piętnowania grzechu, raczej ta „jednorazowa przygoda miłosna” jest jednym z nielicznym przebłysków jasności. „Sicco” nie spodoba się tym, którzy mistyczno-symboliczny aspekt rzeczywistości bagatelizują – tak w tej, jak we wcześniejszej „Fausterii” dzieje Polski toczą się na innej płaszczyźnie, duchowej czy choćby tylko symbolicznej. Na szczęście po swojej stronie mamy takich graczy-tytanów ducha jak św. Wojciech, święta Faustyna czy święty Jan Paweł II… Ten ostatni jest w powieści „świętym jednoczącym” na trudne czasy, gdy narodowe podziały zdają się coraz bardziej pogłębiać.
4+/6
Sławomir Grabowski
Wojciech Szyda, Sicco. Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2014.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/253939-sicco-hamletyczny-swiety-wojciech-recenzja