Kurz, tumany kurzu. Dokądkolwiek wzrok sięga, tam kurz i droga, która wrzyna się w krajobraz, prosta, niezmienna, nieuchronna wręcz. Horyzont zamykają sine góry, wciąż odległe o paręset mil, ale w czystym, nieruchomym powietrzu pustyni, wyraźnie je widać. Krajobraz jak po wojnie, krajobraz księżycowy, zimny, martwy, przeraźliwie piękny. Za tymi górami, ostrymi jak nóż, suchymi jak wiór, znajduje się Ziemia Obiecana. Eden.
Marzenie o Ziemi Obiecanej pcha karawany. Pękate wozy pokryte płachtą, spiekota, jednostajny rytm końskich kopyt, droga przez piekło w poszukiwaniu raju. Na metalowych elementach lśni słońce, drapieżnie liże po oczach, oślepia. Idą i giną w piaskach. A wiele lat po nich inni wygnańcy, ci, których wygonił pył, będą przemierzać rozklekotanymi gruchotami pustynię w poszukiwaniu raju.
Surowa i słodka jest proza Johna Steinbecka. Boleśnie wpisana w Amerykę, wżarta w jej geografię, sucha piaskiem i miękka, ciepła rozkoszami Salinas, prosta i ostra jak wystrzał, wciąż się aktualizuje, czytana na nowo i na nowo, okazuje coraz to inne oblicza.
Mój pierwszy kontakt ze Steinbeckiem nie był łatwy. Pamiętam, że były duszne wakacje, miasto tonęło w upale, a ja byłam świeżo po „Kusicielu” Brocha i wydawało mi się, że nigdy już nie natrafię na lepszą, potężniejszą powieść. Przełamałam się. Czytałam „Na wschód od Edenu” i już w momencie, w którym ciotka Oliwia usłyszała „pękła” zamiast „pętla”, zakochałam się. Urodził się 27 lutego 1902 roku, w Salinas, w Kalifornii. Mieszkał w małej osadzie, pracował na ranczach i farmach. Po skończeniu liceum, pojechał na Stanford. Studiów nie ukończył i wyjechał do Nowego Jorku. Imał się różnych zajęć. Próbował pisać. Kiedy nie udało mu się wydać żadnego z tekstów, wrócił do Kalifornii i zaczął pracować jako stróż i przewodnik nad Lake Tahoe, w sercu Sierra Nevada. Tam też poznał swoją pierwszą żonę, Carol Henning. Pomieszkali chwilę w Los Angeles, zbankrutowali i przenieśli się na Półwysep Monterey. Zamieszkali w domku, który należał do ojca Johna. Oprócz lokum, Steinbeck senior zaopatrzył swego syna w przybory do pisania i fundusze, dzięki którym mógł pisać i nie szukać pracy. W czasach Wielkiego Kryzysu, John nabył łódkę. Żyli z ryb, które łowił i z warzyw, które rosły w przydomowym ogródku. Idylla nie trwała długo. Niektórzy biografowie twierdzą, że sielankowy plan skończył się na korzystaniu z zapomóg rządowych i czasami… z drobnych kradzieży. Podobno.
W latach trzydziestych powstają pierwsze nowelki: „Nieznanemu bogu”, „Myszy i ludzie”, „Tortilla flat”, czy „Długa dolina”. Łączy je swoista „odprsykliwość” – każdy tekst stanowi pewien wgląd w życie jednostek, odprysk ich codzienności, swoisty szkic ich życia. Zaskakująca jest przenikliwość młodego Steinbecka. Można odnieść wrażenie, że z maksymalnie wyostrzoną wrażliwością, wszystkimi zmysłami skupionymi, wnika w Innego, szuka go, wychodzi mu naprzeciw, staje się doskonałym obserwatorem, który z pasją badacza i miłością kochanka śledzi i szuka i próbuje zrozumieć drugiego człowieka. W momencie, w którym sobie to uświadamiamy, tę maksymalną, przedziwną empatię pisarza, który dokonuje wiwisekcji, wchłania w siebie i potem przelewa na papier, jasne, czyste, proste i mocne, czujemy coś w rodzaju zachwytu i niepokoju.
W 1939 roku powstają „Grona gniewu”. Tom Joad opuszcza na warunkowym przedterminowym zwolnieniu więzienie, w którym odsiadywał wyrok za zabójstwo, i wraca do rodzinnego domu w Oklahomie. Ten jest pusty. Zdziwaczały sąsiad informuje Toma, że banki przegnały ludzi z ich ziemi. Dust Bowl zniszczył wszystko. Tom odnajduje swoją rodzinę na farmie wuja. Kupują prastarego Hudsona, ładują cały dobytek i ruszają w stronę Kalifornii, mimo iż przekroczenie granicy stanu oznacza złamanie warunków zwolnienia. Dla Joadów Kalifornia jest Ziemią Obiecaną, Edenem, który obfituje w wodę, pracę i zieleń. Porzucają wszystko, kolumny uchodźców, niczym Izraelici, którzy opuszczają Egipt i ruszają na Pustynię, przemieszczają się Route 66 na Zachód. Śpią gdzie popadnie, w obozach, które co noc wykwitują w różnych miejscach, snują opowieści, także i o tym, że Ziemia Obiecana powoli przestaje wpuszczać uchodźców. Po drodze umiera dziadek i zostaje pochowany w polu. Tuż przed Ziemią Obiecaną umiera babcia. Rodzina zaczyna się kruszyć, jedni umierają, inni odchodzą, a Kalifornia okazuje się być nowym piekłem. „Grona” można czytać jako powieść polityczną uwikłaną w dysproporcje społeczne i dialog nad wyrównywaniem szans, ale można ją także czytać jako historię życia jednostki ludzkiej, historię szukania celu, przemierzania drogi, historię ludzi, których spotykamy na naszej drodze i tych, którzy nas opuszczają. Wielkość Steinbecka manifestuje się nie tylko w konstrukcjach postaci (każda z nich jest wyrazista, holistyczna, odrębna), ale przede wszystkim w opisie świata przedstawionego. Suchy, piękny, groźny, olśniewający, epitety się mnożą. Historia prosta, jak każda powieść drogi, jest jednocześnie moralitetem, legendą, baśnią – i ostrym jak nóż manifestem politycznym.
Z Houston do Salinas jest około dwa tysiące mil. Jadąc non stop, jechałoby się około trzydziestu godzin. Z Sallisaw w Oklahomie nieco mniej, bo tysiąc siedemset. Podróż trwa nieco ponad dobę. Jeżeli po drodze chciałoby się zwiedzać – a jest co, bo kusi i Las Vegas, i Dolina Śmierci, i są setki innych miejsc, i można chcieć zahaczyć o El Paso czy zobaczyć Rio Grande, Fort Sumner (gdzie znajduje się nagrobek Billy’ego the Kida) czy wreszcie Grand Canyon, można jechać i jechać. Mnie podobna podróż zajęła około półtora tygodnia. Nie w tym jednak rzecz. Przemierzanie ze wschodu na zachód ma swój niesamowity urok, drogi, które prowadzą prosto przed siebie, setki mil ziemi jałowej, góry na horyzoncie, przemierzanie przestrzeni suchych, nieprzyjemnych, groźnych, septyczne wręcz piękno pustyń i potem góry, wspinanie się wyżej i wyżej, w krainę z kosmosu, w odwrócone kręgi piekielne Dantego – a potem, nagle, u stóp: żyzne, zielone doliny, które wyglądają jak raj. Ziemia Obiecana, raj Joadów, okazuje się być fikcją. Steinbeck obnaża pazury, wyszczerza kły, ostrzega. Ci, których spychamy na margines, wracają, jako wyrzut, jako groźba, jak ostrzeżenie. Herbertowscy poniżani i bici, pękają i dochodzi do nieszczęść. Zło mnoży zło, pęta antycznej tragedii są zawsze takie same: od fatum nie da się uciec, nawet, jeżeli je zdesakralizujemy i nazwiemy „społeczeństwem”.
W 1930 roku Steinbeck poznał Eda Rickettsa, biologa morskiego, ekologa i filozofa. Szybko zaprzyjaźnili się. Cichy, małomówny Rickett był sympatyczny i posiadał encyklopedyczną wiedzę na bardzo wszechstronne tematy. Połączyła ich chyba ciekawość świata, która swoją kulminację osiągnęła w postaci wspólnej wyprawy na Morze Corteza (Zatokę Kalifornijską). Spędzili sześć tygodniu na morzu, szukając, zbierając, pisząc. Ricketts zbierał żyjątka morskie, Steinbeck je opisywał. Czasami obydwoje tworzyli zapiski. „Dziennik z Morza Corteza” z 1951 roku, wydawany do tej pory, stanowi frapującą, momentami leniwą historię wypadu szóstki facetów na łódkę. Zbierają kraby, pąkle i inne cusie, pływają po morzu ciepłym, przyjemnym, popijają piwo, Steinbeck pali, rozmawiają, przyświeca słońce. Bardziej niż wyprawę naukową, wypad Steinbecka et consortes przypomina beztroskie, dwumiesięczne wakacje. Sęk w tym, że pod ową beztroską kryje się refleksja. Steinbeck opisuje świat ludzi i zwierząt, rysuje analogie, szuka podobieństw, spaja, analizuje, bada, przetwarza – i opisuje, tym swoim klarownym, miękkim językiem, opisuje świat ludzi. Cała proza faluje razem z łódką, a w tym wszystkim jest radość, radość z życia, z bycia zanurzonym w chwile, z bycia po prostu. Ed Ricketts niebawem zginie.
W 1948 roku Steinbeck rzuca wszystko i wyrusza w desperacką podróż aby pożegnać konającego przyjaciela. Ricketts umiera w parę godzin przed jego przyjazdem. Kiedy pisarz wraca do domu, druga żona, Gwyndolyn „Gwyn” Conger żąda rozwodu. Singlem nie pozostaje zbyt długo jednak – już w 1950 roku żeni się po raz trzeci. Z Elaine Scott pozostaje już do swojej śmierci. W 1952 powstaje opus magnum Steinbecka, „Na Wschód od Edenu”. Losy dwóch rodzin, Trasków i Hamiltonów, i dolina Salinas, miejsce, które pisarz chyba ukochał, bo opisał je z czułością zakochanego, jego zapachy, odgłosy i barwy, splatają się w jedną, wielką historię, która się wykracza poza czas rzeczywisty, transcenduje świat i wkracza na płaszczyznę Mitu. Historia Kaleba i Arona, synów Adama, to opowieść o Kainie i Ablu, winie, miłości, pragnieniu przebaczenia i wolności. O „Na wschód” trudno mówić, trudno pisać, trudno szukać adekwatnych słów. Można rozwodzić o języku, który kreuje, ratuje i wciąż przymnaża rzeczywistość, który ma w sobie boskie „niech się stanie”, można mówić o postaciach, o bólu, który ciągnie się za nimi, o upadkach, po których trudno się podźwignąć, o potworach, które pojawiają się na drodze, o Kalebie i jego winie, o Lee i jego mądrości, o Samuelu, który niczym biblijny patriarcha prowadzi każdą z postaci i wyciąga ją z jej upadków. Można mówić o złu i przyglądać się Cathy Ames, i próbować rozumieć czym ona jest, istota o aparycji lalki i absolutnym braku ludzkich uczuć. Można mówić o historiach, o ciotce Oliwii, która przeżyła własną śmierć w samolocie, o mędrcach chińskich debatujących nad jednym słowem, nad timshel – tym „możesz”, które chyba konstytuuje ludzkie istnienie.
Wszystkie te wątki spaja, poniekąd, ziemia. Na wschód od Edenu leży ziemia Nod, do której został wygnany po bratobójstwie Kain. Salinas, leżące między San Francisco a Los Angeles, ciepłe i piękne, zielone i wzgórzyste, idylliczne i pełne słońce, nie jest rajem – jest ziemią słodkiego wygnania, miejscem prawie że idealnym, ale wciąż skażonym, niedoskonałym. Leży około dwieście mil od Sierra Nevada i około dziesięć mil od Pacyfiku. Mikroklimat Kalifornii upaja. Ziemia pachnie. Nad nią przewalają się pierzaste, morskie chmury. Sadzi się pomarańcze. Fale Pacyfiku są wielkie, rozbryzgują się białą pianą o drobnopiaszczyste plaże. Jest to ziemia tak piękna, że aż wzrusza. Faktycznie, można odnieść wrażenie, że wszystkie czasy zbiegają się tutaj, sacrum miesza z profanum. Miłość Steinbecka, artykułowana na każdej stronie, jest miłością rolnika do ziemi, która wciąż daje życie, ziemia, która w jakiś dziwaczny sposób niesie przebaczenie, która stanowi konsolację. Kiedy umierający Adam błogosławi swemu synowi, robi to oszczędnym gestem, jednym słowem: timshel, możesz. Więcej słów nie trzeba. Steinbeck dostaje Nobla w 1962 roku. Budzi to kontrowersje. Są tacy, którzy uważają, że dostał nagrodę jako najlepszy z nominowanych miernot. Zdaniem niektórych biografów, zapytany o to czy uważa, że zasłużył na Nobla, Steinbeck odpowiedział, że nie. Marzy o podróżach. Dużo pali. Rzeczywistość mierzi go, miasto pożera energię, pisanie nie przychodzi mu już zbyt dobrze. Szuka czynów „bohaterskich” (wyzwań, Przygody, tego, co Nieznane), łaknie drogi, ale jest już stary, schorowany, zgorzkniały nieco. Zrywa się do ostatniej podróży. Umiera na serce w 1968 roku. Ma sześćdziesiąt sześć lat. Autopsja wykazuje niedrożność prawie wszystkich głównych żył.
Co pozostaje? Dwadzieścia siedem tekstów, opowiadań, noweli, powieści i reportaży. Dorobek, dla mnie na pewno, pełen miłości. Ziemia, droga, życie, wielkie toposy, które wyłamują się z ram czasu, transcendują przestrzeń, wciąż wracają, w coraz to nowszych konfiguracjach, w coraz nowszych opowieściach. Mam lekką obsesję na punkcie cykliczności, przyznaję. Fascynuje mnie kolistość czasu, pory roku i ziemia, która zmienia się wraz z nimi a jednak zawsze pozostaje taka sama. Powieści, opowiadania i nowele Steinbecka są wpisane w ziemię, w cykl zmian, w powroty, rozstania, końce, początki, są pełne ziemi, nieba i wody – i pozostają, zmieniając się wciąż, niezmiennie aktualne. Dopóty, dopóki człowiek będzie kochał ziemię.
Ola Koehler
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/253842-john-steinbeck-dopoki-ziemia-smierc-spokojna
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.