Pop rockowa (Mafia), a potem już czysto popowa (Piasek solowy i z Robertem Chojnackim) etykietka dawno odpadła, Andrzej Piaseczny konsekwentnie od ponad dekady buduje swój wizerunek artysty dojrzałego. Kierującego swoją twórczość do dorosłych i gustującego w klasycznych klimatach. Że sam ma chrapkę na status klasyka udowodnił kooperacją z Sewerynem Krajewskim, a teraz bierze się za orkiestrowe przeróbki polskich evergreenów. Przypomina mi ten zabieg ferment, jaki dekadę temu wywołał krążek Paula Anki „Rock Swings”, na którym były rock’n rollowy amant, a obecnie stateczny crooner z Las Vegas udowadniał, że dobra piosenka obroni się w każdym aranżu.
Choć fani Nirvany, Van Halen czy Billy’ego Idola mogli doznać ciężkiego szoku…Piaseczny aż tak radykalny nie jest. Nie bierze się za bary z przerysowanym hard rockiem, choć gustuje w klimatach gitarowych swojego pokolenia. Bierze na warsztat piosenki Myslovitz, Roberta Gawlińskiego, Edyty Bartosiewicz, Kayah, Varius Manx czy Dżemu. Repertuarowo mamy więc podróż sentymentalną do czasów młodości artysty, kiedy polski rock rządził w mediach mainstreamowych (mimo Kazika sarkającego, że „kto się tam pokazuje, tego on nie szanuje”). Piaseczny przypomina, że współtworzył tamtą scenę odkurzając balladę Mafii „Ja” i "Wszystko trzeba przeżyć" z trzeciej solowej płyty. I tu recenzję mógłbym zakończy i dać sobie spokój z punktowaniem, bo publika i tak zagłosowała nogami i popędziłą do sklepów hurmą – w dniu premiery album pokrył się platyną. Ale nie za to mi płacą, popatrzmy więc w ten „Kalejdoskop” dokładniej.
Instrumentalnie nie jest najgorzej. Piaseczny zaprosił do nagrań prawdziwych speców. Metropole Orkest współpracowali choćby z Within Temptation czy Antony And The Johnsons. Postawiono na fortepian i brzmienia smyczków. Całość oscyluje między słdyczą a dramatyzmem (najlepiej zaaranżowany jest chyba "List" Heya), ale generalnie brak tu ostrych kantów. Nic nie wystaje. A dość jednostajna maniera wokalna Piasecznego też nie pomaga. Pan Andrzej śpiewa, ale nie próuje tych tekstów przeżyć, zinterpretować. Na "Kalejdoskopie" dokonuje się wyjątkowo perfidna urawniłowka - perełki polskiego rocka zostają przerobione na monotonną, homogeniczą masę. Piaseczny wykonuje głównie ballady, co też nie sprzyja dynamice materiału. I jeszcze pal sześć gdy niszczy "Ostatniego" Edyty Bartosiewicz czy "Do kołyski" Dżemu. Kasia Nosowska pewnie nawet by się nie obraziła za odarcie "Listu" z niepokojącej aury oryginału - sama dawno odeszła od rocka. Ale do licha, jak to się dzieje że Piaseczny nie wysila się nawet w "Ja" - utworze od którego zaczęła się jego kariera? W utworach pierwotnie żywszych też nie jest lepiej. "O sobie samym" Roberta Gawlińskiego jeszcze, jeszcze jakoś się broni rozpędzonym podkładem, "Scenariusz dla moich sąsiadów" Myslovitz już niekoniecznie. Dwie premierowe piosenki też nie wyróżniają się niczym szczególnym.
Mam paskudne wrażenie, że jestem jedną z niewielu osób niezadowolonych z zawartości "Kalejdoskopu". Wytwórnia i artysta już zarobili, autorzy piosenek dostaną dolę z tantiem. Najgorsza jest jednak obawa, że również nabywcy krążka nie zauważą, że wciśnięto im nieszczególnej jakości produkt. O matko! Czyżbyśmy już mieli aż tak wyprostowane reklamami zakręty kory mózgowej? Idę włączyć Paula Ankę dla równowagi...
3,5/5
Paweł Tryba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/253701-andrzej-piaseczny-jak-zrobic-bestseller-z-niczego-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.