Duety VANA MORRISONA. Nihil novi - i tak jest dobrze. RECENZJA

Jak się ma status szacownego klasyka to prędzej czy później przychodzi moment na nagranie płyty z duetami. Osobną kwestią jest czy klasyk nagrywa ją bo chce czy dlatego, że wytwórnia się domaga. Czasem można w ten sposób zapewnić sobie miękkie lądowanie na emeryturze. Taki na przykład Tony Bennett po osiemdziesiątce nagrał dwie płyty z zaproszonymi (pewnie nie za friko) "przyjaciółmi", a teraz wydał krążek firmowany wspólnie z Lady Gagą. Można też dzięki takiemu zabiegowi odzyskać gwiazdorską pozycję. Tak było z coraz gorzej się sprzedającym, wygłaszającym na koncertach bełkotliwe lewackie tyrady Carlosem Santaną. Mało kto wierzył w sukces płyty "Supernatural", tymczasem album okazał się wielomilionowym bestsellerem, dał Carlosowi kopa na następną dekadę (potem popełnił jeszcze dwie inne płyty z zaproszonymi gwiazdami) i sporo dobrego zrobił dla artystów, którzy na nim Santanę wspomogli (akcje Roba Thomasa czy Everlasta poszły wtedy w górę). Mogą się też duety okazać symbolicznym podsumowaniem kariery (Ray Charles nie mógł przewidzieć, że "Genius Loves Company" ukaże się już po jego śmierci). A czasem po prostu portretują zasłużonego artystę, który jest w formie i jeszcze mu się chce. I właśnie teraz zachciało mu się zaprosić dobre towarzycho. I to jest przypadek albumu "Duets: Re-Working The Catalogue" Vana Morrisona.

Wiekowy Irlandczyk od pół wieku robi mniej więcej to samo - niepięknym, ale przejmującym głosem śpiewa songi o życiu, miłości i poplątanych relacjach z Bogiem, w których łączy style-matki: folk, bluesa, soul i jazz. Jedyne, co się zmienia to proporcje poszczególnych składników. I tak samo jest na tej płycie, różnica polega na tym, że część obowiązków (wokalnych i nie tylko) przejmuje naprawdę niegłupi zestaw zaproszonych sław. O różnych kolorach skóry, w różnym wieku, ale w sumie świetnie odnajdujących się w stylistyce Morrisona, bo sami są z podobnego podwórka. Cieszą mnie zwłaszcza trzy nazwiska. W otwierającym całość żywo swingującym "Some Peace Of Mind" słyszymy niedawno zmarłego Bobby Womacka - przypomnijmy, że to na jego przeróbce kiedyś wypłynęli Stonesi. Jest niezniszczalny Chris Farlowe w "Born To Sing". Anglik, który śpiewa bluesa w nietypowy sposób, jakby operową manierą. Wciąż w formie. Niedawno udowodnił to na albumie "Time On Our Side" grupy Colosseum (recenzowanym u nas - kto chce niech sprawdzi), a teraz znów pokazuje wielką klasę w duecie z Morrisonem. No i kto mnie zna ten wie, że zawsze entuzjastycznie zareaguję na występ Marka Knopflera, zwłaszcza jak do swojego mruczenia dorzuci jeszcze TĘ gitarę - a tak się dzieje w "Irish Heartbeat". Skoro już jesteśmy przy śpiewających instrumentalistach to są jeszcze George Benson ze swoją elegancką jazzową gitarką ("Higher Than The World"), Taj Mahal grający swojego prostego, mantrycznego bluesa i osobliwe scatujący ("How Can A Poor Boy" ) i co raduje mnie nawet najbardziej - Steve Winwood śpiewający i grający na organach w "Fire In The Belly". Mam do niego po prostu słabość. I za soul ze Spencerem Davisem, i za psychodelię w Traffic i za działalność solową. Co nie znaczy, że grają tu sami oldboye.

Taki Mick Hucknall, umówmy się, najmłodszy też już nie jest, ale na ata 60te ani nawet na 70te się nie załapał. Ale lider Simply Red ma świetny soulowy wokal, co udowadnia w "Streets Of Arklow". Jest też niedawne złote dziecko soulu (dziś kobieta pod trzydziechę) Joss Stone w "Wild Honey", jest ulubieniec niewiast Michael Buble ("Real Real Gone"). Dowodem na to, że Morrison trzyma rękę na pulsie jest zaproszenie Gregory Portera w "The Eternal Kansas City". Ten znakomity soulowo-jazzowy wokalista (zwany też Facetem w Dziwnej Czapce) ma dobrą passę dopiero od jakichś czterech-pięciu lat. Ale jak widać dla Vana liczy się warsztat, a nie wysługa lat. Liczą się też więzy rodzinne - stąd obecność córki Shany w "Rough God Goes Riding".

No i mógłbym tak jeszcze długo wymieniać, wybitne nazwiska, ale w sumie po co? Generalnie "Duets: Re-working the catalogue" jest płytą dość zachowawczą i przewidywalną. Bogato, ale klasycznie zaangażowane piosenki Vana brzmią tak, jak brzmiały zawsze - jak miks wszystkiego dobrego, co przyszło z USA ze szczyptą irlandzkiego folkloru. Obyło się bez jakiejś rewolucji. A że tym razem na dwa głosy? Ot, sympatyczna ciekawostka. Proszę mnie źle nie zrozumieć - w tej zachowawczości tkwi właśnie siła tego krążka. Dobrze też, że brak jest nieprzyjemnego wrażenia kopiuj-wklej. Czasem na albumach z duetami partie gości brzmią jakby specjalnie były wklejone przez producenta w przygotowaną specjalnie dziurę w nagraniu. Ale nie tym razem. Całość zachowała pozór spontanicznego jamu nawet w tych miejscach, gdzie goście nie mogli zjawić się na wspólnej sesji z Morrisonem. Krótko mówiąc: świetna, choć nic nie wnosząca płyta.

4,5/6

Paweł Tryba

Płytę wydało Sony.

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych