URBAŃSKI o kulisach zatrudnienia LISA. Fragment: PREZESI

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Przez całe dekady to był najbardziej pożądany gabinet w Polsce. Jego lokator miał i ma nadal wielką władzę. W gabinecie prezesa TVP spotykały się wielkie gwiazdy, wielkie pieniądze i wielka polityka. O swych rządach na Woronicza Beacie Modrzejewskiej odpowiadają prezesi Telewizji Polskiej: Wiesław Walendziak, Robert Kwiatkowski, Andrzej Urbański, Janusz Zaorski, Juliusz Braun i Jan Dworak. Ale prawdziwą sensacją jest wywiad z legendarnym szefem Radiokomitetu z czasów Edwarda Gierka Maciejem Szczepańskim!

TYLKU U NAS fragment książki wydanej przez De facto!

Andrzej Urbański.

Przed Panem prezesem był Bronisław Wildstein. Czy spotkał Pan go na Woronicza, czy już nie?

Ja się spotkałem z Bronkiem, oczywiście. W „mojej” telewizji on miał program – najpierw „Cienie PRL”, a potem „Bronisław Wildstein przedstawia”.

Nie miał do Pana pretensji, że Pan go zastąpił?

A co to ma za znaczenie?

Ma.

Nie ma najmniejszego znaczenia. Znaczenie miał jego program i to, ilu będzie miał widzów. Na takich rzeczach się skupiałem i dlatego byłem skutecznym prezesem. Zostawiłem telewizję, która miała czterdzieści dwa procent udziałów w rynku. Dzień w dzień. Dzisiaj ma dwadzieścia cztery procent.

Telewizja tłumaczy to popularnością kanałów tematycznych.

Nic mnie to nie obchodzi. Wszyscy wiedzieli, że takie rozśrodkowanie nastąpi, bo wszystkim to tłumaczyłem. Niestety do większość ludzi w telewizji kompletnie nie docierało, co musi się stać, kiedy nastąpi cyfryzacja i z czterech programów zrobi się czterdzieści. Dawałem takie porównanie: jeżeli w pomieszczeniu jest czterdzieści osób i ma do oglądania cztery programy, to statystycznie dziesięć osób ogląda jeden. I pytałem: „A jak będzie czterdzieści kanałów, to co?”. Nic nie rozumieli.

Jako prezes dostał Pan karty kredytowe, samochód z kierowcą. Czy prezes TVP może zapraszać na lunche, kolacje, wyjazdy?

Wszystko, co ma prezes firmy komercyjnej, ma też prezes telewizji publicznej pod warunkiem, że chce z tego korzystać. Ma też jeszcze jeden bonus. Stacje prywatne muszą się rozliczać przed akcjonariuszami. W telewizji publicznej akcjonariuszem jest Skarb Państwa, więc jeśli prezes ma dobre chody polityczne, to może ministrowi skarbu państwa powiedzieć: „Spływaj koleś, bo jak jutro puszczę o tobie program, to ci majtki spadną”. A jak nie ma chodów, to mówi: „Tak, tak, panie ministrze” i robi swoje. Prezes telewizji publicznej w przeciwieństwie do szefów telewizji komercyjnych nie musi co roku zdawać relacji, o ile podniósł wartość akcji spółki.

To wygodne?

Tak, to wielki komfort. Byłem posłem pierwszej kadencji sejmu, który w 1992 roku uchwalił ustawę o radiofonii i telewizji. Zadbaliśmy, by telewizja publiczna korzystała z dwóch źródeł finansowania: abonamentu i reklamy. Jeśli zostałaby z samym abonamentem, to stałaby się skansenem, bo o nic nie musiałaby walczyć. Brałaby pieniądze i nieuchronnie wypięłaby się na widzów. Przestrzegałem też, że najgorsze, co można zrobić, to oddać telewizję artystom. O tym, że miałem racje, dobitnie świadczą wyniki TVP Kultura, która jest ogólnie dostępna i ma zaledwie pół procenta widzów. Artyści myślą tylko o sobie, a telewizja masowa jest dla mas. Gdy byłem prezesem, gdziekolwiek widziałem panie w stylu Agnieszki Holland, to je goniłem, ponieważ tylko wtedy tacy ludzie przychodzą z kolejnym projektem i mówią: „To będzie dla takich i takich osób”. Ja na to: „O właśnie o to chodziło. I to zrealizujemy”. Trzeba je przyduszać na wszystkie możliwe sposoby. I ja to robiłem. Programów oddanych w ręce artystów po prostu nikt nie ogląda, bo to są pierdoły kompletne.

Jednak jest grono widzów…

Jak ja mam czterdzieści dwa procent rynku, to co mnie obchodzi malutka grupka fanów? Niech się dokarmianiem sikorek zajmują!

Walczył Pan o utrzymanie abonamentu?

To nie była żadna walka. Po prostu ludzie Platformy Obywatelskiej i sam Donald Tusk chcieli mi przyłożyć, a ja się nie dawałem, więc równie dobrze można by powiedzieć, że to ja ich łomotałem, a nie oni mnie. Wówczas stało się coś niezwykłego i niebezpiecznego, gdyż sam premier wezwał do niepłacenia jednej z danin publicznych. Teraz każdy, kto nie płaci abonamentu, może się na to powoływać i pytać: „A co za niepłacenie zrobiliście Tuskowi? Postawiliście go przed Trybunał Stanu? Jak nie, to ja też będę wzywał, żeby ludzie nie płacili na przykład podatku albo mandatów”. To rodzi skutki odłożone w czasie. Na bieżąco dla telewizji publicznej nic się nie zmieniło: brałem po prostu pieniądze z rynku. I im brałem więcej, tym moi koledzy ze stacji komercyjnych, Zygmunt Solorz i Mariusz Walter, bardziej zgrzytali zębami, bo to były ich pieniądze. Ja zbierałem dwa i pół miliarda, a oni po półtorej miliarda. Tak było.

tytuł
tytuł

A misja?

Nie ma czegoś takiego jak misja. To pojęcie wymyślone przez panią Holland i jej podobne. Jeżeli potrzeba Teatru Telewizji, to dlatego, że ludzie chcą go oglądać. Jeżeli ogląda go milion widzów, to spektakl powinien kosztować sto dwadzieścia tysięcy złotych, a nie siedemset tysięcy. Misja, jak widać, polega na tym, że płaci się strasznie drogo za coś, co się nigdy nie zwróci, i że artyści z niej żyją. W czasach rozkwitu polskiego Teatru Telewizji, podobnie jak w okresie złotych lat teatru w BBC, przedstawienia gromadziły przed telewizorami wielkie rzesze ludzi. Dziś reżyserzy robią spektakle dla swoich fanów, dla garstki oglądających. A to wielka różnica. Do TVP przyszedłem z hasłem: „tyle misji, ile oglądalności”. Jak ktoś robi knota, to musi odejść, bo to jest zła misja.

Ale nie utrącił Pan Teatru Telewizji.

Skądże! Ja się na nim wychowałem. Cały czas marzyłem, żeby ten teatr podnieść z upadku, ale system producencki w telewizji działał tak, że nieomal nikt nie tworzy programu, żeby go sprzedać, tylko po to, żeby pobrać odpowiednio duże sumy z kasy telewizji. Reżyserzy biorą za zrobienie spektaklu ogromne pieniądze, bo potem przez pół roku mogą z tego żyć. Ja zaproponowałem, żeby podpisać specjalny pakiet dla kultury. Mogliśmy powalczyć w Brukseli o to, żeby kultura wysoka była obowiązkowo obecna we wszystkich telewizjach publicznych w Europie w ściśle zapisanych proporcjach. Dla artystów oznaczałoby to możliwość handlowania swymi dziełami, obecność na obcych rynkach, na przykład w Wielkiej Brytanii. I co się okazało? W ogóle nie byli tym zainteresowani. Oni chcą teraz, zaraz dostać pieniądze na produkcję. I w związku z tym koszty produkcji TVP są niewyobrażalnie wielkie.

Większe niż w telewizjach komercyjnych?

Oczywiście, głównie dlatego, że artyści w stacjach prywatnych podpisują umowy z producentami zewnętrznymi, którzy są odpowiedzialni za sukces. Jeśli firma przychodzi z czymś, co nie odnosi sukcesu, to się jej mówi: „Do widzenia”. Nie rozmawia się z żadnymi artystami. I oni w związku z tym nie bojkotują, nie grożą, są grzeczni. Na przykład artystka pani Holland przyszła do mnie z pewnym problemem. Chciała dokończyć film i mini serial „Janosik. Prawdziwa historia”, bo przed laty prezes Kwiatkowski odmówił jej finansowania. Powiedziałem więc: „No dobrze, ale pokażcie, co zrobiliście”. Przynieśli mi materiał, oglądam w domu i szczęka mi opada coraz niżej, bo widzę ujęcie z jednej kamery. Tak się filmy robiło sześćdziesiąt lat temu. Wezwałem artystkę i spytałem: „Pani Agnieszko, jak pani ten film robiła?”. Na to ona: „No, robiłam”. Więc nalegałem: „Czy tam będzie coś jeszcze, inne ujęcia?”. Wszystko mi obiecała. I oczywiście niczego nie dopełniła. Powstał największy gniot zrealizowany w ostatnim czasie. Kiedy zobaczyłem ostateczną wersję, króliki zaczęły chodzić mi po jelitach. W porównaniu z serialem „Janosik” z lat siedemdziesiątych Jerzego Passendorfera, to była po prostu pomyłka. Pani Agnieszka zrobiła serial „Ekipa” – nikt go nie obejrzał, bo plan był tak karczemnie źle oświetlony, że ludzie myśleli, że to film o podziemiu. I w zasadzie się nie mylili, bo wszystko działo się w jakichś mrokach, na schodach, w piwnicach, w starych kamienicach. Ta reżyserka ma wzloty wspaniałe, jak choćby film „Kobieta samotna” z 1981 roku. Przy filmach amerykańskich pilnują jej producenci wykonawczy. Czasem jednak pani Holland robi rzeczy budzące grozę jak „Janosik”. Do dzisiaj nie mogę przeżyć, że dałem na to pieniądze.

Pana największy sukces?

„Czas honoru” i zatrudnienie Tomasza Lisa.

Podobno to właśnie za zatrudnienie małżeństwa Lisów został Pan odwołany.

Mam to gdzieś. Ja najlepiej wiem, za co poległem. Problem leży w tym, że nie można prowadzić telewizji publicznej pod życzenia polityków. I każdy, kto to rozumie, robi dobrą telewizję, a kto nie – robi telewizję złą. Koniec.

A politycy czego chcą?

Chcą żeby było miło dla nich.

Jak politycy docierają do prezesa telewizji: dzwonią się czy wysyłają rzeczników?

W przeróżny sposób. Problem nie polega na tym, że trudno do prezesa dotrzeć, i nie na tym, że prezes nie może wysłuchać, jakie premier, prezydent czy ktokolwiek inny ma życzenie co do programu. Najgorsze, że telefony od nich odbierają dziennikarze. Groziłem, że zostaną skróceni o głowę. Mówiłem: „Wszyscy mają do mnie dzwonić, nie do was”. Zresztą z góry było wiadomo, jaki dziennikarz na czyjej jest służbie. To był prawdziwy problem. Nie będę wymieniał nazwisk. Nie wszyscy oczywiście tak się zachowywali.

A co było z Tomaszem Lisem?

Wojtek Pawlak, szef Dwójki zaproponował mi, żebym zatrudnił Hannę Lis. W restauracji Zielnik na Mokotowie spotkałem się z Lisową, którą pierwszy raz na oczy widziałem w realu.

I jak wrażenia?

Kobieta piękna, ale zimna jak lodowiec, który zatopił Titanica. Rozmawiamy więc i nagle Hanna Lis mówi, że może zamiast niej zatrudniłbym jej męża Tomasza Lisa. Oniemiałem. Ona poświęciła się dla niego, to niezmiernie rzadkie w telewizji! Ja na to do niej: „Czy pani wie, co mówi?”. A ona: „Tak. On tego bardziej potrzebuje”. Był w zupełnie dramatycznym dołku.

I zaczęły się negocjacje z Lisem?

Nie, bo ja nigdy nie negocjowałem z nikim. Podejmowałem decyzję, że chcę kogoś w TVP, a warunki – od kiedy, na ile i za ile – ustalali dyrektorzy anten.

Ale spotkał się Pan z nim. Jaki był to kontakt: Pan, człowiek Lecha Kaczyńskiego, i Tomasz Lis, dziennikarz o zupełnie odmiennych poglądach?

To było miłe spotkanie. Wziąłem go, żeby zatłuc program Andrzeja Morozowskiego i Tomasza Sekielskiego „Teraz my” nadawany w TVN-ie. Chciałem też pokazać Edwardowi Miszczakowi, kto tu rządzi. Wstawiłem program Lisa w tym samym dniu i o zbliżonej porze, co „Teraz my” i w trzy miesiące, z pomocą Lisa, chłopaków wykurzyłem. Śladu po nich nie było. Do tej pory zresztą nie znoszę Morozowskiego.

Dlaczego?

Bo jest tak skrajnie nieobiektywny, jak jeszcze nikt w telewizji nie był. Sekielski jest dużo lepszy.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych