Włoski młodzieżowy melodramat o miłości w obliczu śmierci nie jest pretensjonalny i kiczowaty niczym „Gwiazd naszych wina”. Ma też mądre przesłanie i subtelnie poprowadzony religijny wątek. I choć jest to kino irytująco schematyczne to wzrusza i momentami bawi. I co najważniejsze- opowiada o raku bez napuszenia, unikając przy tym infantylizmu rodem z MTV.
Leo (Filippo Scicchitano)ma szesnaście lat. Dla niego życie ma tylko dwa kolory: biały i czerwony. Chłopak kocha grać w piłkę nożną, słucha muzyki na cały regulator i stara się o niczym nie myśleć. Lubi szkołę, ale tylko w godzinach popołudniowych, gdy nie ma w niej nauczycieli. Kolor biały jest dla niego absolutną pustką. Czerwony to krew pulsująca w żyłach przed meczem. To też kolor włosów Beatrice (Gaia Weiss), dziewczyny jego marzeń. Niestety, dziewczyna zdaje się nawet nie zauważać jego istnienia. Leo dowiaduje się, że Beatrice jest chora na białaczkę. Biel walczy z czerwienią. Choroba z życiem. (dystr).
Znawcom włoskiego kina i telewizji Giacomo Campiottiego przedstawiać nie trzeba. Reżyser „Biała jak mleko…” jest uznanym twórcą zarówno religijnych widowisk telewizji RAI ( „Maryja z Nazaretu”), ale również telewizyjnej wersji „Doktora Żywago” z Keira Knightley i Samem Neilem. 57 letni filmowiec stoi też za szalenie popularnym we Italii serialem „Braccialetti”, który opowiada o oddziale onkologicznym szpitala dziecięcego. Choć serial jest opakowany w szaty telenoweli, to jednocześnie jego ujmujący słodko-gorzki wymiar szczerze wzrusza. Ekranizacja bestsellera Alessandra D’Aveni jest takim „Braccialetti” w pigułce.
Campiotti irytująco bazuje na sprawdzonych schematach kina zarówno młodzieżowego, jak i opowieści o walce z rakiem. Mamy więc oklepane na tysiące sposobów szkolne miłostki, dojrzewanie do sprzeciwu wobec wyglądających jak parodia Travolty z „Saturday night fever” silniejszych kolegów. Jest też obowiązkowy grubasek-prymus noszący obciachowe sweterki, nauczyciel- idealista, który jest przystojniejszy od Brada Pitta i lepiej boksuje niż „belfer” Tom Berenger. Oczywiście krnąbrny Leo będzie prowadził z profesorem wojenkę, która przerodzi się w przyjaźń jaśniejszą niż uczucie Robina Willimasa do „umarłych poetów”. Szkoda, że Campiotti nie złamał choć raz tych klisz, które powodują, że każdy kinoman przewidzi finał wszystkich wątków..
Niemniej jednak to nie licealne love story jest istotą „Biała jak mleko, czerwona jak krew”. Film ma wyraźne i bardzo ważne przesłanie. Campiotti pokazuje jak istotne jest przełamanie lęku przez decyzją o byciu dawcą szpiku kostnego oraz zacnie nakreśla dramat wchodzącej w życie osoby, która styka się z nadchodzącą niechybnie śmiercią. Obawiałem się, że zanurzony w manieryzmie religijnego kina telewizji RAI filmowiec zamieni obraz w łopatologiczną i kiczowatą katechezę. Campiotti nadspodziewanie subtelnie zahacza o kwestię wiary, która pojawia się w rozmowach umierającej Beatrice i szydzącego niewiele wcześniej z księdza katechety Leo. Nie stawia przy tym „kropki na i” jak amerykańscy twórcy „christian movies”, co też pewnie nastawi do filmu życzliwie poszukujących duchowości widzów.
Jasne, że nie znajdziemy tutaj piorunującego ostatniego szpitalnego ujęcia z „Elegii”, bólu Laury Dern z „Wild”, Ala Pacino z „Aniołów w Ameryce” czy przewrotnej lekkości „Pół na pół”. Jest jednak w tej wizji szczerość, pasja i chęć niesienie realnej zmiany w świecie. Campiotti uczy młodzież odpowiedzialności za bliźniego, bezinteresownej pomocy i przypomina, że jest w jej życiu miejsce dla Boga. Nawet jeżeli Ten wydaje się nie odpowiadać na prośby. Ciepłe i wzruszające kino.
4/6
Łukasz Adamski
„Biała jak mleko, czerwona jak krew”, reż: Giacomo Campiotti, dystr: kondrat-media
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/253616-biala-jak-mleko-czerwona-jak-krew-recenzja