Pokonaliśmy marazm lat 90., ale ceną jest pseudofilozoficzne rozstrzygnięcie z polsatowskiego serialu – pomimo takich perełek jak „Uwikłanie” czy nawet „Dolina nicości”. Po 25 lata na ogół „obie strony mają swoje racje”. Cóż, mogło być gorzej. Esbecy nie są jednak pozytywnymi bohaterami zbiorowej pamięci, co zdawał się zapowiadać Pasikowski. Dobre i to.Śmierć Krzysztofa Krauzego to odejście wrażliwego człowieka kina, który chadzał własnymi drogami. Jego akces w ostatnich latach życia do intelektualnej skrajnej lewicy zbliżył go do mainstreamu, a jednak trudno go postrzegać jako człowieka salonu. Równocześnie Krauze przeszedł do historii. Jako ktoś kto w stosunkowo niewielu, ale za to ważnych obrazach dokonał bilansu III RP.
Na potrzeby tego tekstu najbardziej interesują mnie „Gry uliczne”. Bo to de facto pierwszy film, który z niewielkiej perspektywy czasowej próbował się serio zmierzyć z peerelowskim spadkiem. Nie tylko powiedzieć coś o historii, ale spytać, czy można jej nie zauważać, budując nową rzeczywistość.
Esbek czyli Marsjanin
Epokę przełomu spróbował jeszcze przed nim sportretować… Władysław Pasikowski w „Psach”, już w roku 1992. „Psy” epatowały przecież prawie publicystyczną doraźnością opowiadając anegdoty o weryfikacji komunistycznej Służby Bezpieczeństwa, paleniu akt SB i przenikaniu ludzi dawnego systemu do nowotworzonej policji.
Ale nie o to nawet chodzi, że takie sceny jak odśpiewanie przez pijanych esbeków świętej dla niektórych pieśni „Janek Wiśniewski padł” miały intencję prowokowania niczym antysolidarnościowe karykatury w „Nie”. Bardziej już o to, że całość została podporządkowana logice krwawej bajki o walce stróżów sprawiedliwości i gangów. Z tego punktu widzenia wulgarny ale też charyzmatyczny dawny esbek (Bogusław Linda) jako bohater bezkompromisowej walki z dawnymi kolegami był produktem czystej fantazji. Mógłby być Marsjaninem.
Co nie znaczy, że Pasikowski nie dotknął czegoś ważnego, a do tej pory pomijanego. Chociażby jako pierwszy powiedział Polakom, że w nowej rzeczywistości nie są bezpieczni, że istnieje coś takiego jak mafia. Szef MSW Andrzej Milczanowski jeszcze dość długo temu zaprzeczał, za to twierdził tak, i miał rację, z pewności nie pozytywny bohater Pasikowskiego, „arcylustrator” Antoni Macierewicz.
Ale poważny okazał się dopiero Krauze. Kiedy w roku 1995 po raz pierwszy obejrzałem „Gry uliczne”, byłem odrobinę rozczarowany. Obcowałem już wcześniej z tajemnicą zabójstwa w roku 1975 Stanisława Pyjasa – dzięki redakcyjnym kolegom Jerzemu Morawskiemu (który prowadził w tej sprawie dziennikarskie śledztwa) i Bronisławowi Wildsteinowi (który to po prostu przeżył). Na tle tego co mi mówili, ten obraz wydał mi się zbyt zdawkowy w stosunku do mojej ówczesnej wiedzy. Droga zarosła trawą
Potem doceniłem jednak ten film, zręcznie przechodzący od scen nakręconych w konwencji teledysku po mroczne sekwencje ze współczesnego Krakowa, pełne niepokoju w obliczu esbeckich tajemnic. To jedna z tych artystycznych opowieści , gdy razem z bohaterami odczuwamy w miarę odsłaniania sekretów coraz więcej bezradności. Aż w końcu pozostaje tylko przeraźliwy smutek z przewodniej melodii zespołu Hey.
W „Psach” były esbek grany przez Janusza Gajosa żali się, że jego ludzie nie mogą znaleźć pracy. W „Grach ulicznych” Krauze, choć wtedy bliski wrażliwości Unii Demokratycznej, pokazał, może jako pierwszy z taką siłą, byłych funkcjonariuszy, którzy zasilili elitę nowej Polski. Jeden z nich jest dyrektorem banku i epatuje rozmawiającego z nim dziennikarza pożeraniem kawioru.
Mnie najbardziej poruszyła nawet nie wizja bezkarnych matactw dawnych właścicieli Polski, ale piękna scena , gdy na krakowskiej ulicy samotny chłopak z Ligi Republikańskiej rozdaje obojętnym przechodniom ulotki protestujące przeciw utajnieniu akt potrzebnych do rozwikłania sprawy Pyjasa. W tym zderzeniu była rozpacz wszystkich, którzy bili się o pamięć, z ludzką obojętnością, bezmyślnością, konformizmem. Ta scena kojarzyła się z dawnymi dziełami niemieckimi czy włoskimi, czasem latynoamerykańskimi, pokazującymi , że droga w niedawną przeszłość zarosła trawą.
„Psy” stały się kasowym sukcesem. Skromniejsze, wyciszone, pomimo teledyskowych skeczów „Gry uliczne” pozostały dziełem elitarnym. Nie otworzyły też mody na tę tematykę. Producenci i sami twórcy, skrępowani politycznymi poprawnościami, każącymi wybierać przyszłość, raczej jej unikali zwłaszcza w latach 90.
To się nieco zmieniło w kolejnej dekadzie, ale tylko do pewnego stopnia. W efekcie dzieł filmowych, które można by umownie nazwać lustracyjnymi, powstało nie za wiele. Trudno też nie zauważyć pewnej ich jednostronności czy powściągliwości.
Donosy bez winy?
Na przykład „Rysa” Michała Rosy z roku 2008 kładła nacisk na osobisty wymiar tragedii. Kobieta, która dowiaduje się o tym, że jej mąż być może poślubił ją z polecenia służb, żeby szpiegować jej ojca, zrazu nie wierzy, potem zaś przeżywa potężny kryzys pokazany z całym naturalistycznym okrucieństwem, czemu sprzyja nieomal ekshibicjonistyczne aktorstwo Jadwigi Jankowskiej Cieślak. Film unika ocen politycznych. Niemniej nie kreuje świata „bez agentów”.
Nieco dogłębniej poznajemy historię przekształcenia w tajnego współpracownika oddanego działacza „Solidarności” granego przez Mariana Dziędziela, opowiedziana w „Krecie” Rafaela Lewandowskiego, nakręconym w dwa lata po „Rysie”. Także i tu mamy do czynienia z przypadkiem demaskacji po latach, tym razem widowiskowo upublicznionej.
Film nie podtrzymuje sensu tropienia dawnych agentów, wychowanemu za granicą twórcy wyraźnie bliskie jest sceptyczne podejście syna głównego bohatera (Borys Szyc) wobec rozgrzebywania przeszłości. Ostatecznie nad wszystkim ciąży mroczna postać dawnego esbeka (Wojciech Pszoniak) I on jest jednak realny.
W obu przypadkach kontekst społeczny, tak ważny u Krauzego w „Grach ulicznych”, nie istnieje, albo ujawniany jest zdawkowo. O motywach donosiciela w „Rysie” dowiemy się niewiele. W „Krecie” jest on ofiarą. To charakterystyczna reguła także innych lustracyjnych opowieści. Na przykład telewizyjne widowisko „Miś kolabo” Piotra Kokocińskiego, wyreżyserowane przez Ryszarda Bugajskiego, zresztą czysto historyczne (dzieje się w całości w latach 80.), zarazem może najpełniej podejmujące tematykę donosicielstwa, to historia zagubionego, niezbyt mądrego, ale nie podłego człowieczka, dosłownie sterroryzowanego przez demonicznego esbeka.
To w systemowej bezwzględności tajnej policji, a nie w autonomicznych decyzjach jednostek poddanych ciśnieniu upatrują na ogół twórcy przyczyn ludzkiego upadku. Wyjątkiem jest telewizyjne widowisko „Dolina nicości” Wojciecha Tomczyka, pokazujące dawnego TW o nazwisku Return jako wiecznego karierowicza, szukającego we współczesnych pseudteoriach usprawiedliwienia dla dawnych wyborów, początkowo wymuszonych, potem podszytych coraz większą fascynacją złem.
No ale Tomczyk to autor sławnej „Norymbergi” jednej z niewielu sztuk teatralnych podnoszących problem winy i odpowiedzialności ludzi dawnego systemu. A co więcej to adaptacja fragmentu prozy Bronisława Wildsteina. On zaś ma odwagę postawić tezę dalej idącą: ludzie niekiedy sami źle wybierali. To przecież opowieść o jego dawnym koledze Lesławie Maleszce. Choć nie tylko o nim.
Okruchy PRL-u
W przypadkach filmów „Rysa” i „Kret” kontekst społeczny, tak ważny w „Grach ulicznych”, nie istnieje, albo ujawniany jest zdawkowo. Można go już częściej znaleźć w drobniejszych formach filmowych.
W roku 1995 Krzysztof Zanussi przedstawił w „Damskim interesie” kameralną opowieść o trzech przyjaciółkach z „Solidarności” próbujących ukarać osobę, która szkodziła im w latach 80. w pracy, nawet nie esbeckimi ale po prostu służbowymi donosami. Zemsta okazuje się nieosiągalna. Utrzymany w tonie tragikomedii, film został wyśmiany przez „Gazetę Wyborczą”. Nawet w swoim ostatnim filmie „Obce ciało” Zanussi, skądinąd boczący się i na lustrację i na prawicę, dotknął tematu spadku po komunizmie.
Z kolei w 2010 roku Jacek Bromski był autorem „I wie pan co?”, jednej z filmowych nowel zrobionych dla upamiętnienia 30-lecia „Solidarności”. Jego historia była prostsza od pozostałych. A jednak właśnie ona porażała siłą skądinąd nasuwającego się pomysłu.
Oto niezaradny obywatel walczący o kredyt ( w tej roli Krzysztof Stroiński) idzie do prezesa banku aby prosić o spełnienie swojego marzenia. Rozpoznaje w nim prokuratora, który go oskarżał w stanie wojennym – tę postać kreuje Janusz Gajos. W obu historiach Zanussiego i Bromskiego charakterystyczny jest werdykt co do wygranych i przegranych transformacji. Ten pierwszy to senior i outsider polskiego kina. Ten drugi – typowy autor kina rozrywkowego, obdarzony dobrym słuchem społecznym.
„Uwikłanie” na deser
Nieprzypadkowo też to Bromski nakręcił najbardziej antykomunistyczny film – „Uwikłanie”. Środowiskowa legenda, zdaje się że prawdziwa, odnotowała wściekłość Adama Michnika, kiedy mu zorganizowano prywatny pokaz. Trudno nie odnieść wrażenia, że nie byłoby „Uwikłania”, gdyby nie fala historycznych rewizji po aferze Rywina.
Na początku była książka „Uwikłanie” młodego dziennikarza Newsweeka Zygmunta Miłoszewskiego, wydana w roku 2007. Opowiadała o dziwacznym morderstwie dokonanym podczas psychoanalitycznej sesji. Pierwsza część książki koncentrowała się na wątku owej sesji. Potem zbrodnia okazywała się tkwić korzeniami w peerelowskiej przeszłości. Nie tak znowu odległej – lata 80. – ale wielu ludziom nawet ten schyłkowy okres komunizmu jawi się jako prehistoria.
Książka Miłoszewskiego została uznana za wydarzenie. Po kilku latach wzięli ją na warsztat Bromski i współautor scenariusza Juliusz Machulski. Przenieśli akcję z Warszawy do Krakowa, zrobili główną bohaterką kobietę (u Miłoszewskiego prokurator jest mężczyzną). Uprościli wątek psychoanalityczny, zmienili zakończenie. Ale problem mrocznych tajemnic peerelowskiej tajnej policji był jeszcze dosadniej wyłożony niż w książce.
Pojawia się pytanie, dlaczego trzeba było czekać tak długo Taki film brzmiałby mocniej, gdyby pojawił się na polskich ekranach w latach 90. Wtedy kto chciał, ten gołym okiem widział, jak ludzie dawnych służb nie tylko unikają odpowiedzialności, ale organizują sobie biznes, nam zaś fundują spektakularne afery, po części zakładają mafię, próbują organizować politykę, lub w każdym razie wiją sobie gniazdka w jej pobliżu. Ale wielu traktowało ten temat jako wymysł nietaktownych „oszołomów”.
Policyjna robota
Jeśli ktoś choć trochę dbał o to abyśmy o tym całkiem nie zapomnieli, byli to twórcy popularnych seriali kryminalnych. Już „Ekstradycja” doświadczonego filmowca Wiesława Wójcika, według scenariusza zręcznego pisarza Wiktora Horwatha, pełna była linków do przeszłości. Spiski tropione przez niestrudzonego komisarza Halskiego przynajmniej miewały esbeckie korzenie. Jeszcze mocniej rzucało się to w oczy w tryptyku „Oficer”, „Oficerowie” oraz „Trzeci oficer”. Tam dawne sprawy, rodem z PRL kończyły się dzisiaj, a nowe wynikały z historycznych uwikłań. Nie był to jedyny temat, ale ważny motyw wielu przewijających się przez śledztwa współczesnych policjantów postaci. Serial dotykał, w tonacji innej niż w „Psach” problemu esbeckich rodowodów niektórych funkcjonariuszy.
W rozstrzygnięciu poszczególnych sytuacji bywał naiwny – jak wtedy, kiedy właściciela komercyjnej stacji telewizyjnej granego przez Jana Englerta szantażowano jego teczką tajnego współpracownika. Realnym medialnym potentatom w III RP takie wieści przecież nie szkodziły. Niemniej całość robiła wrażenie solidnego społecznego traktatu, także o mrocznych tajemnicach przeszłości. Umiejętnie wplecionego w zręczne zwroty akcji.
Można się zastanawiać, co decydowało o naturze tych seriali. Z jednej strony musiały choć trochę hołdować „spiskowej” wizji rzeczywistości – nie ma to jak mroczne tajemnice zanurzone w przeszłości. Z drugiej, to chyba coś więcej. Jako scenarzysta tryptyku „oficerskiego” znowu pojawia się Tomczyk.
Żeby nie było za słodko, warto też wspomnieć o kinie antylustracyjnym. Było go niewiele, ale się pojawiało, choć nie na pierwszym planie. Telewizyjny, kryminalny film „Teczki” Roberta Wista pozostał nieznany szerszej publiczności. Pokazywał IPN nie tyle nawet jako inicjatora „polowań na czarownice”, co jako miejsce, gdzie można było zdobyć materiał potrzebny do szantażu.
Ambicje politycznego uogólniania miał za to Jerzy Stuhr. Jego „Korowód” z tego samego roku co „Teczki”, 2007, przedstawiał, co prawda przy okazji innych wątków, lustracyjne rozrachunki jako niepotrzebne polskie piekło, które niszczy przede wszystkim dawnych opozycjonistów. Co charakterystyczne oba filmy powstały u schyłku rządów PiS, gdy wojna części środowisk inteligenckich z lustracją była szczególnie zaciekła. Także w serialu „Ekipa” Agnieszki Holland, pretendującym do ujawniania kulis polskiej polityki, lustracyjne kłopoty partyjnego lidera z opozycyjną przeszłością zostały zaprezentowane ze stosownym dystansem. Mamy nadal do czynienia ze światem właściwie bez donosicieli.
„Salomonowe” wyroki
W sumie wygrał bardziej eskapizm niż antylustracyjna fobia. Oponenci trochę zeszli z placu boju. Niestety nie jest to takie proste. Ze smutkiem odnotowuję jeden z odcinków Polsatowskiego serialu „Pensjonat pod różą”. Ze smutkiem, bo ten zbiór ludzkich historii połączonych tytułowym pensjonatem wyróżniał się wyjątkową jak na tego typu produkcje delikatnością i kulturą, ba odrobiną tradycyjnej przekory wobec nowych trendów. Takie filmy „dnia codziennego” może jeszcze bardziej kształtują opinie zwykłego zjadacza chleba.
I oto odcinek, kiedy to małżeństwo dawnych opozycjonistów odkrywa ze zgrozą, że ich syn chce się ożenić z córką esbeka, brzmi wyjątkowo znajomo. W teorii fabuła zaczyna się po myśli zwolenników obrachunków – esbek osobiście prześladował parę bohaterów, trudno o coś bardziej traumatycznego. Jednak decydując się przypisać dawnemu opozycjoniście cechę nadmiernej pryncypialności przechodzącej w zacietrzewienie autorzy scenariusza spór ten poniekąd rozstrzygnęli. W połowie jesteśmy skłonni z parą młodych zakrzyknąć: „Historia jest ważna”. W finale ci sami młodzi powtarzają truizmy o niepotrzebnym kombatanctwie.
Naturalnie historyczne rozliczenia prowadzą do komplikacji, pytań i rozterek. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że dla większości twórców filmowych te dylematy to alibi – aby tematu nie podjąć, albo zakończyć rzekomo salomonowym wyrokiem, służącym temu żeby nikogo zbytnio nie urazić.
Pokonaliśmy marazm lat 90., ale ceną jest pseudofilozoficzne rozstrzygnięcie z polsatowskiego serialu – pomimo takich perełek jak „Uwikłanie” czy nawet „Dolina nicości”. Po 25 lata na ogół „obie strony mają swoje racje”. Cóż, mogło być gorzej. Esbecy nie są jednak pozytywnymi bohaterami zbiorowej pamięci, co zdawał się zapowiadać Pasikowski. Dobre i to.
Piotr Zaremba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/253589-zaremba-we-frondzie-esbecy-i-agenci-oraz-ich-ofiary
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.