Raper i producent Adam „O.S.T.R.” Ostrowski na swojej najnowszej płycie uczy życia, a przede wszystkim uczy muzyki. Z bardzo dobrymi rezultatami.
Dyskografia O.S.T.R.-a zbliża się wielkimi krokami do dwudziestu pozycji. To dość straszna liczba, o ile nie jesteś muzykiem jazzowym albo folkowym bardem. Choć wywodzący się z Łodzi twórca poniżej pewnego (wysokiego) poziomu nie schodzi nigdy, to odbiorca ma wrażenie, że zdarzają mu się płyty lepsze i gorsze. Z perspektywy czasu względnie bezpieczne jest twierdzenie, że nagrana z Marco Polo zeszłoroczna „Kartagina” trochę jednak rozczarowała, nie spełniając wyśrubowanych oczekiwań. Wielu słuchaczy ze zdumieniem czytało po fakcie, ile to artysta w niej nie zawarł, bo jednak to, co włożył, trudno było wyjąć. Tym razem uspokajam — „Podróż zwana życiem” to najlepszy album Adama Ostrowskiego od czasów opartego na koncepcie „Tylko dla dorosłych”. Przemawia, nie wymagając żadnego postscriptum.
„Dzieci rosną, kobiety produkują, mężczyźni idą pracować, część kradnie” — informują (oczywiście po angielsku) pierwsze słowa w prologu, pożyczone z połowy lat 70., a konkretnie z kawałka „Heaven and Hell is on Earth” 20th Century Steel Band. Od razu wiadomo, że będzie życiowo. I tak właśnie jest. O.S.T.R., który istotne tematy potrafił ogrywać ogólnikami albo uciekać od nich w mało czytelne dygresje, nagrał płytę uczciwą, zostawiając na krążku kawałek siebie. Przed kradnących polityków, branżowe prztyczki w nos i etos chłopaka z Bałut wychodzi tym razem on sam. Singlowy „Hybryd” mówi np. o utrzymaniu dzieci czy o sytuacji, w której ponad 30-letni facet, jeden z najistotniejszych polskich artystów kilkunastu lat, boryka się z niepoważnym traktowaniem z powodu swojej profesji. Wyraźny jest też motyw szacunku do życia, refleksji na temat odejścia, kruchości tego, co nas otacza — jeżeli połączyć to z pozdrowieniami dla profesorów, doktorów i pielęgniarek we wkładce, mamy sporo pożywki dla sensatów. W socjologizowaniu też jakby więcej empatii, co sumuje się do najpoważniej chyba rymowanej płyty w karierze. I z tą powagą autorowi do twarzy.
Oprawa muzyczna, dzieło Killing Skills (międzynarodowa ekipa producencka, w której O.S.T.R. jest jednym z trzech) też wyrasta poza zwykły bit. Po wysłuchaniu ostatniego utworu „Lubię być sam…” przychodzi wniosek, że Ostrowski wkrótce w ogóle nie będzie potrzebował słów, gdyż nauczył się precyzyjnie wyrażać utrzymaną gdzieś poza gatunkami muzyką. Trudno zresztą utwory generalizować, bo czym innym jest ukłon w stronę lat 60. i 70. w „Rise of the Sun”, czym innym dubstepowy w dużej mierze „Keep Stabbing”, a jeszcze czym innym klaskany, skreczowany, łoskoczący perkusją, warczący basem „Gdybym tylko chciał”. W abstrakcyjnej, „Fizyce umysłu” zbliżamy się np. do Elmuzyki. Dominują jednak kompozycje harmonijne, często melodyjne, swym ciepłym brzmieniem odnoszące się do jazzu i soulu, rozłożone na kilka planów, chętnie korzystające z pogłosów. Gdybym miał to odnieść do tego, co w zeszłym roku słyszałem ze Stanów, to najbliżej byłoby chyba do prostszego, acz hołdującego często podobnej filozofii, Anta z Atmosphere.
„Podróż zwana życiem” jest — jak większość płyt O.S.T.R.-a — za długa, spokojnie obyłaby się bez „Krainy karłów” lub „Kilku zdań o”, grubo ciosanej publicystyki, dziewczyny prostytuującej się po hotelach, lania w mordę i tak dalej. A jednak to, jak ten album brzmi, o czym mówi czy nawet jak wygląda (Forin zaczyna boleśnie odsadzać konkurencję), sprawia, że jeśli do tej pory ktoś nie wsiąkł w twórczość O.S.T.R.-a, to bardzo dobry moment, by w końcu zacząć z nim przygodę. Rekomendacja adresowana do dotychczasowych fanów to rzecz zbyt oczywista, by o niej pisać.
Marcin Flint (wSieci)
O.S.T.R. „Podróż zwana życiem” wyd. Asfalt Records
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/253543-ostr-przygody-w-podrozy-recenzja