VAYA CON DIOS. Odeszli Z Bogiem. A kto po nich? RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

W dzisiejszej recenzji sporo będzie skoków w bok, wątków i linków luźno związanych z tematem. Jest to bowiem temat na tyle mi drogi, że chciałbym ująć go jak najszerzej…

Dwadzieścia osiem lat, a zleciało jak z bicza strzelił. Tyle liczy historia Vaya Con Dios i wszystko wskazuje na to, ze album „Thank You All” to naprawdę jej zwieńczenie, że żadnego pośmiertnego pajacowania, reaktywacji, płyt na prośbę fanów – nie ma się co spodziewać. A że jeszcze w międzyczasie Belgowie zaliczyli ośmioletni okres hibernacji, to okazuje się, że żegnają nas z dorobkiem, który jak na dwie dekady czynnej działalności jest... akurat w sam raz. Sześć płyt. Najpierw nagrywanych w wydawniczym kieracie co dwa lata, a potem już tylko wtedy, gdy rzeczywiście było coś do powiedzenia. Podoba mi się ta postawa. Dani Klein i jej koledzy pozostawiają po sobie raczej uczucie niedosytu, tym razem obejdzie się bez cytowania pana Markowskiego, że „trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym”. Klein ten moment wyczuła. Uznała, że po sześćdziesiątce już się jej nie chce i oznajmiła, że Vaya Con Dios wyrusza w ostatnią, pożegnalną trasę. A że ta trasa była stopniowo wydłużana, że celebracja końca zespołu przedłużyła się niemal o rok – to świadczy tylko o klasie grupy, o tym, że coś znaczyła dla słuchaczy. Dla mnie też.

Zawsze lubiłem takie granie, można by rzec: ponadczasowe. W tych tandetnych, wyśmiewanych latach 80tych znalazło się parę wokalistek, które postanowiły iść wbrew panującemu plastikowi, tworzyć dźwięki bardziej wyrafinowane. Osadzone w jazzie, bluesie, muzyce latynoskiej... W większości to wciąż aktywne koncertowo i wydawniczo artystki: Sade (tak, wiem że wydaje płyty raz na 10 lat...), Alison Moyet, Suzanne Vega, nasza Basia Trzetrzelewska. Dani Klein wykruszyła się pierwsza. I co z tego? Ważne jest to, co po sobie zostawia, a „Thank You All” udowadnia, że jej dorobek przetrwa sezonowe mody i będzie nadal słuchany, gdy o Katy Perry czy innej ZGadze ludziska dawno już zapomną.

Za zasadniczą cześć tego zestawu uważam płytę DVD – wersja audio siłą rzeczy jest odchudzona o dwie piosenki, a poza tym koncert to także oglądanie artystów na scenie. Jak Dani Klein (bo z pierwotnego składu ostała się tylko ona) świętuje koniec kariery? Normalnie. Bez ekstrawagancji. Duża scena dla rozbudowanego składu, gra świateł oszczędna – tyle. Vaya Con Dios przekonywali do siebie zawsze muzyką, nie musieli wspomagać się tanimi sztuczkami. To po prostu knajpiany zespół, który miał na tyle dobre piosenki, że zaczął występować w halach. Muzycy ubrani elegancko, ale raczej w stylu casual, uśmiechnięci - atmosfera na scenie jest wręcz rodzinna. Uwagę zwraca poszerzenie zespołu o trąbkę czy skrzypce, dzięki czemu świetnie znane utwory zyskują nowe, ciekawe oblicze. Sceniczna prezencja pani Klein pozostaje bez zarzutu, ale mam wrażenie, że zaangażowanie kilkuosobowego chórku służy także zamaskowaniu faktu, że czasem trudno jej już wyciągać górne rejestry. Słychać to zaledwie w kilku miejscach, ale jednak słychać. Te drobne kiksy na szczęście nie burzą wielkiej przyjemności, jaką jest oglądanie i słuchanie zespołu, który ma znakomity repertuar ograny w wielomiesięcznym tournée. Montaż jest spokojny, bez żadnych udziwnień. Choć idę o zakład, że w trakcie obróbki wycięto spomiędzy piosenek sporo konferansjerki. Oczywiście kamera skupia się na pani wokalistce, ale w zespole znajdują się indywidualności na tyle silne, że na chwilę kradną jej show. Jak oddelegowany na wokalny odcinek czarnoskóry śpiewak i raper (!!!) Defi J. Odśpiewane na dwa głosy „Pauvre Diable” spokojnie przebija studyjną wersję.

Świetną robotę robi też Red Gjeci – skrzypek, który i gra, i wygląda jakby się dopiero co urwał z cygańskiego taboru. Momentem kulminacyjnym wcale nie jest odśpiewane na koniec przez całą salę „Nah Neh Nah” (choć oczywiście wtedy następuje na widowni największy „szał ciał”). Ważniejsze jest to, że chwilę wcześniej na ostatnim koncercie Vaya Con Dios ma miejsce premiera… ich najnowszej piosenki. Dani zeszła się z Wilyy Willy’m z którym przed laty stworzyła sporo pięknych utworów, w tym również pierwszy singiel VCD. Na ten jeden moment jej dawny muzyczny partner wchodzi na scenę i w eter idzie jeszcze jeden piękny song. Elegancko niedzisiejszy, ze stosownym ciepłym, autoironicznym przekazem. Mieliśmy żyć krótko i intensywnie, a teraz jesteśmy stetryczali, humorzaści, zardzewiali. Co się z nami stało, Panie Boże? Nic się nie stało! Jest tak jak zawsze. Vaya Con Dios pisali chwytliwe piosenki, ale nigdy nie były to piosenki dla małolatów. Pojawili się jako zespół dojrzałych już ludzi tworzących dla rówieśników. Ostatnie słowa szczerze wzruszonej Dani brzmią: „Dziękuję wam wszystkim. Idźcie z Bogiem. Vaya con Dios!”.Tak, z Bogiem, pani Klein. Ja też Pani dziękuję. To była piękna wspólna podróż, trwała wiele lat, szkoda ze się kończy.

Sakramentalne w takich okolicznościach pytanie brzmi: co można było do tego świetnego występu dodać? Odpowiedź będzie bardzo subiektywna. Niżej podpisanemu zabrakło trzech ingrediencji, z których... tylko jedna jest piosenką Vaya Con Dios. Po pierwsze – uwielbiana przeze mnie „The Farewell Song”. Ale nie chodzi w niej o jakieś romantyczne pożegnania z ocieraniem łez chusteczką i rozumiem czemu pani Klein woli na swoim benefisie nie śpiewać publiczności prosto w twarz: „nigdy się nie dowiemy czemu to nas los wybrał, byśmy od miłości przeszli do nienawiści”. Piękna piosenka, ale jej brak jest, przyznają Państwo, uzasadniony. Poza tym dawno, dawno temu (czyli jakieś półtorej dekady wstecz), gdy Vaya Con Dios formalnie nie istnieli, Dani popełniła świetną płytę pod szyldem Purple Prose - stylistycznie nieodległą od swoich poprzednich dokonań. Nie obraziłbym się, gdyby ze sceny popłynęła jakaś reprezentacja tego niedocenionego krążka, choćby moje ulubione „L'amour Lontaine”:

Po trzecie – Marianne Aya Omac. Któż to taki – zapytacie. Francuska piosenkarka występująca po małych knajpach i ulicach, której koncert tak bardzo zauroczył Dani, że zabrała ją w pożegnalną trasę Vaya Con Dios, dając jej kilkupiosenkowe „okienko” w swoim show. Takie swoiste przekazanie pałeczki w sztafecie. Widziałem pannę Omac u boku Dani na żywo w Kongresowej i chcę jeszcze. Rozumiem, że na „Thank You All” zaprezentowano występ wyjątkowy, ostatni, że ludzie przyszli na Vaya Con Dios, ale jak by nie patrzeć Marianne stała się częścią historii zespołu. Choć jeden utwór zagrany wspólnie, tak symbolicznie...

A Dani pogrzebała szacowną nazwę, ale mikrofonu bynajmniej nie wyrzuciła do szafy. Parę dni temu dała w Brukseli recital z piosenkami Billie Holiday. Może jeszcze doczekamy się jakichś nagrań z jej głosem, choć już nie pod tą magiczną nazwą?...A tak w ogóle – kto mógłby ja zastąpić? Tak w stu procentach to nikt, bo Dani, jak każda inna wielka artystka, była przede wszystkim sobą. Ale jeśli szukacie pocieszenia, poczucia że taka muzyka żyje i ma się dobrze – to prócz Marianne Omac polecam jeszcze dwie inne młódki: Agnes Obel i Frankę DeMille. Sprawdźcie, a jakby co – będzie na mnie.

Ocena: MAKSYMALNA. Za koncert i za całokształt. 6/6

Paweł Tryba

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych