Tylko u nas FRAGMENT książki TAJNE AKCJE GROM

W tym rozdziale najważniejsze są współrzędne geograficzne. Czterdzieści dziewięć stopni, dwadzieścia minut i czternaście sekund długości geograficznej północnej i dwadzieścia dwa stopnie, siedemnaście minut i dziewięć sekund szerokości geograficznej wschodniej. Takie współrzędne na mapach wojskowych, na których cywil nie zobaczy i nie zrozumie niczego, a średniouważający na zajęciach z topografii żołnierz – niewiele, na dzień dobry w warszawskim Rembertowie zobaczyli wszyscy zakwalifikowani do nowego projektu.

O tym pierwszym tygodniu w GROM-ie, a raczej o pierwszym tygodniu starań o bycie żołnierzem tej jednostki rozmawiałem z nimi świetnie – jak mi się wydawało – przygotowany. Przeczytałem przecież kilka książek o jednostkach specjalnych, między innymi wspomniany już, będący w tamtym czasie hitem Cel snajpera, czyli autobiograficzną opowieść legendarnego amerykańskiego komandosa Chrisa Kyle’a. Chciałem słuchać niezwykłych historii o nadludziach przechodzących kolejne sadystyczne testy. Przecież ten sławny amerykański żołnierz, niezwykle trudne testy fizyczne przechodził z połamanymi kośćmi stopy, znosił rzeczy, których zwykły śmiertelnik, ba, normalny żołnierz, znieść by nie zdołał. Najlepszą literacką próbką pokazującą, jakie to było piekło na ziemi, może być fragment: „Najgorzej było leżeć na brzegu w morskiej pianie, bez ubrania, i mrozić dupę. Chwytaliśmy się za ręce z chłopakami po bokach i trzęśliśmy się jak młoty pneumatyczne: naszymi ciałami wstrząsały potworne dreszcze. Modliłem się o to, żeby ktoś się na mnie wysikał. Pewnie wszyscy się o to modlili. Mocz był w takim momencie chyba jedyną dostępną ciepłą rzeczą” . Takie legendy u naszych snajperów rodzą jedynie ironiczny uśmiech.

Tego typu amerykańskich historii nie usłyszałem, ale kolejnym przegadanym minutom i godzinom nie towarzyszyło w związku z tym rozczarowanie. Ani Tomek, ani Wojtek, ani żaden z nich nie mają takiego talentu do fabularyzowania i być może ubarwiania – co sugerowałby ich uśmiech, kiedy pytałem na przykład o przytoczony wcześniej opis – tego, co działo się w jednostce i w czasie selekcji. Mają za to coś, co czyni ich w moich oczach bardziej wiarygodnymi (proszę nie odczytywać tego jako podważania wiarygodności innych), czyli powściągliwość w opisywaniu swoich dokonań i skromność w mówieniu o umiejętnościach, jakich wymagano w GROM-ie. Mają też jeszcze jedną cechę odróżniającą ich od amerykańskiego snajpera… Od pierwszej strony, od sugestywnego opisu zastrzelonej przez niego kobiety, nad opowieścią Kyle’a krąży duch rekordowej liczby zabitych wrogów. „Wiesz, takimi rzeczami człowiek się nie chwali… – tak zaczęła się rozmowa z jednym z chłopaków na temat liczby unieszkodliwionych wrogów. – To nie są osiągniecia sportowe, którymi można się szczycić” – dodał. Ale o tym później, bo od selekcji do snajperskiego stanowiska droga była długa.

„Naturalne było, że kończysz rok, należy ci się miesiąc urlopu i dopiero wtedy idziesz do pracy. A tu nic z tego, po promocji następnego dnia miałem z kolegą, który też się zakwalifikował, stawić się na Podchorążych w Warszawie” – wspomina Tomek. On z Radomska, kolega z Katowic, w takich samych wyjściowych mundurach, które może i robiły świetne wrażenie na cywilnych podróżnych, ale niebawem okażą się do niczego nieprzydatnym wspomnieniem „zwykłego” wojska. Wszyscy jechali do celu wyznaczonego przez tajemniczych panów z MSW. Około siódmej, może ósmej rano dotarli do Rembertowa, dziś to już nie jest tajemnica wojskowa, więc można zdradzić – do budynku na terenie Akademii Obrony Narodowej.

W taką samą drogę, tyle że z drugiego końca Polski – ze Szczecina, wyruszył Wiesław. Z bagażem wrażeń po ostatnim dniu w szczecińskiej jednostce. „O, ten dzień to bardzo dobrze pamiętam. Zrobiliśmy dużą imprezę w jednostce… Robiło się biały obrus, rządzenie! Tak nie chwaląc się, poszedłem się pożegnać z dowódcą. Wziąłem butelkę za pazuchę i mówię: «Panie pułkowniku, chciałem się odmeldować, chciałem podziękować…». A on: «Nie tak łatwo się rozstaniemy. Za piętnaście minut jesteśmy u pana na internacie»” – ze śmiechem opowiada, naśladując zachrypnięty głos pułkownika. Nie wchodząc w szczegóły tego pożegnania, można poprzestać na krótkim podsumowaniu – poranna podróż gazikiem na dworzec i później pociągiem do Warszawy minęła niepostrzeżenie.

Na miejscu wszyscy dostali zestaw ubrań i polecenie, żeby zostawić w magazynie wyjściowe mundury. Ekwipunek, który dostali, nie pozwolił się domyślić, jakie zadanie ich czekało. Komplet: plecak, dres, ortalion i sportowe buty z lat siedemdziesiątych z twardymi podeszwami kojarzył się raczej z obowiązkowym zestawem biwakowicza niż umundurowaniem kandydata do jednostki specjalnej.

„Przebierzcie się i o dwudziestej zameldujcie się tu – oficer pokazał palcem punkt na mapie, którego współrzędne przytoczono na początku rozdziału. – Tam powiedzą wam, co dalej”. Taką instrukcję usłyszeli wszyscy na dzień dobry. Nie wiedzieli, dlaczego i po co mają tam jechać, nie wiedzieli, że już zaczęła się selekcja, i nie wiedzieli, na czym ma ona polegać. A pierwszy jej etap to był sprawdzian pomysłowości, determinacji i umiejętności radzenia sobie w nowych, zaskakujących okolicznościach. Kto nie dotarł w Bieszczady na czas, odpadał. A pamiętajmy, że był to rok 1991 i możliwości przemieszczania się z jednego końca Polski na drugi były – mówiąc delikatnie – nieco mniejsze niż dziś. Stąd naturalne wydaje się pierwsze, podszyte zdumieniem i niedowierzaniem pytanie Jacka: „Okej, a o której i skąd odjeżdża autobus?”. Nie wszyscy to pytanie wypowiedzieli na głos, ale musiało się ono pojawić w głowie każdego, kto dostał właśnie zadanie jak najszybszego dotarcia do miejsca oddalonego o ponad czterysta kilometrów. Co więcej, miejsca, które niełatwo znaleźć na mapie, a co dopiero na rozkładach jazdy autobusów albo pociągów. Odpowiedzią oficera mógł być jedynie śmiech.

Tomek, Jacek, Wojtek i Wiesław dotarli. Jeden dzięki koledze, który miał samochód. Na spółkę zapłacili za paliwo. Ze śmiechem dziś wspomina: „Żeby nie było, że my tak komfortowo sobie dojechaliśmy, to zostawiliśmy samochód kilka kilometrów przed tą wsią. Te parę kilometrów przeszliśmy, żeby nie było…”. Pozostali kupili w najbliższym kiosku gazetę i gorączkowo przeszukiwali ogłoszenia z nadzieją, że znajdą busa do wynajęcia. Znaleźli, zrzucili się i dojechali do Baligrodu. Stamtąd przeszli jeszcze kilka kilometrów, kierując się wytycznymi ze słabo czytelnej wojskowej mapy. Dotarli do polany, na której rozbitych było kilka namiotów, zgłosili się do największego, wyglądającego na jakieś polowe centrum dowodzenia i usłyszeli: „Znajdźcie sobie miejsce w jakimś namiocie i idźcie spać. Rano się dowiecie co dalej”. Tak się zaczęła pierwsza selekcja. We wrześniu 1991 roku.

Określenie „pierwsza” może być mylące, dlatego warto do niego dodać przymiotnik „prawdziwa”, bo był to pierwszy test dla szerokiej grupy ludzi wybranych w polskich jednostkach. Wcześniej na nieco innych zasadach odbyły się dwa nabory. Najpierw Sławomir Petelicki wąską grupę kilku najbliższych współpracowników zabrał do Stanów Zjednoczonych. Tam sposób przeprowadzania takich selekcji prezentowali im amerykańscy specjaliści, głównie z Delta Force. Robili to na przykładzie… testując ludzi, których Szef wybrał do tworzenia jednostki. Co ciekawe, on sam też poddał się testom. Z jakim efektem? Chyba nie trzeba mówić. To była swego rodzaju manifestacja siły i symbol solidarności z podwładnymi.

tytuł
tytuł

Ta kilkuosobowa grupa żołnierzy organizowała i przeprowadzała potem selekcje w kraju. Najpierw w maju – jak to sami nazywają – „małą”, dla tych wybrańców, którzy zostali podkupieni z jednostek specjalnych i policji. Potem we wrześniu tę, o której mowa, dla dużo większej grupy między innymi świeżo upieczonych oficerów. I ci, którzy po „małej” selekcji zostali przyjęci do jednostki, też musieli się stawić na selekcji wrześniowej. Sytuacja była dla nich dziwna, dla instruktorów pewnie niełatwa, ale rozkaz jest rozkaz. „Przyjeżdżamy, tam siedzą w namiocie instruktorów nasi koledzy i już teraz nie chcą z nami rozmawiać, wszystko na dystans i ten… nie… Już oni teraz są selekcjonerami naszymi. Do wczoraj byliśmy kolegami w jednostce, a tu nie możemy obok nich obozu rozbić, tylko trzysta metrów dalej kazali nam w namiotach mieszkać” – relacjonuje Wiesław. I podsumowuje w swoim stylu: „No, koledzy teraz instruktorami są i nie chcą z nami rozmawiać… O, wy, kutasy, myślę”.

Akurat on może się dziś śmiać z tamtych wydarzeń, bo selekcja była dla niego pestką. Spotkałem się z nim jako pierwszym i przestraszyłem się, że nie będę miał, o czym pisać, bo dostanie się do JW 2305 w jego relacji było bułką z masłem. A opowieść o pięciu dniach w Bieszczadach można by sprowadzić do kilku prostych stwierdzeń typu: „No, kazali nam pobiegać po górach, to pobiegałem”, „Trzeba było punkty na mapie odnajdywać, to odnajdywałem, zaliczałem i miałem dużo czasu dla siebie”, „Jak ja byłem biegaczem, to co mi mogło tam zaszkodzić, opierdzielało się szybko te punkty i już”. I wszystko to mówił z rozbrajającym uśmiechem.

Pytam więc potem między innymi Tomka: „Chłopie, co to za legendy o tej selekcji tworzycie, Wiesław mówił, że pobiegał trochę i go przyjęli”. Tomek ze śmiechem uznania dla starszego kolegi w żołnierskich słowach wyjaśnił: „Wiesiek to ewenement. Wiesz, on chyba urodził się z kompasem w głowie, ma nieprawdopodobną orientację w terenie i motor w nogach. Był wielokrotnym mistrzem Wojska Polskiego w biegach na orientację, więc nie było takiej selekcji, której nie przeszedłby z łatwością”.

Wyjątkowość Wiesława pod tym względem wykorzystywał później i generał Petelicki. Od kiedy w czasie selekcji poznał jego możliwości, pamiętał, że ma w zespole kogoś takiego. Zawsze, kiedy chciał zaimponować gościom, czy to z kolejnych ministerstw, czy to z zagranicznych jednostek specjalnych, kazał Wiesławowi biegać. „No to latałem te kolejne kilometry po poligonie, a potem generał mnie wołał i ze wszystkimi się witałem, żeby pokazać, że wcale nie jestem zmęczony. Szczęki im opadały i o to chodziło, bo Szef zawsze chciał pokazywać, że ma najlepszych ludzi”. Pół żartem, pół serio, najlepszy biegacz GROM-u mógł też w czasie swojej selekcji nieźle się wzbogacić. Wśród instruktorów był Amerykanin polskiego pochodzenia, który na każdym kroku starał się podkreślać przepaść dzielącą jego i kandydatów do jednostki. „Cały czas się z nas naśmiewał, powtarzał, jaki to jest świetny i że żaden z nas na trasie nie dałby mu rady. No to chłopaki mnie podpuszczali: «Wiechu, załóż się z nim, kto szybciej przejdzie tę trasę. Zrzucimy się wszyscy na pięć tysięcy bagsów, opędzlujesz go i podzielimy się kasą»”. Mimo że Amerykanin mógł znać trasę lepiej, bo jako instruktor ją przygotowywał, to nikt nie miał wątpliwości, kto przeszedłby ją szybciej. Do zakładu jednak nie doszło, ale anegdota pozostała jako forma uznania dla jednego z żołnierzy nowotworzonej jednostki.

Wróćmy do selekcji. Następnego dnia po przybyciu w okolice Baligrodu wczesnym rankiem każdy dostał wojskową mapę z zaznaczonym punktem. Żeby nie było zbyt łatwo, z wojskowych magazynów wygrzebano mapy z lat pięćdziesiątych, na których nie ma nic poza warstwicami. Potem okazało się, że punkty zaznaczone na tych mapach były to lokalizacje posterunków kontrolnych. Każdy miał dotrzeć do swojego i tam dowiadywał się dokąd pójść dalej. Czasami jednak słyszał: „Niestety, to nie twój punkt” i musiał szukać od nowa.

Teoretycznie brzmi to banalnie, a sprawdzian powinien przejść każdy w miarę sprawny żołnierz, jednak praktyka łamała wielu. „Był taki gość, ze straży granicznej chyba. Na pierwszy rzut oka niesamowicie sprawne i wysportowane chłopisko. Trzeciego dnia rano dostajemy mapy, a facet bierze swoją do ręki, odwraca się i rezygnuje. Wydawało się, że nic go nie złamie, a po dwóch dniach załamała go wizja trzeciego dnia walki z monotonią, zmęczeniem i nieprzewidywalnym terenem opisanym na nieczytelnych wojskowych mapach” – wspomina Tomek. „Był też taki wuefista w naszej grupie. Chłopak wybiegany, świetnie nastawiony, super orientował się w terenie i też kolejnego dnia, jak dostał do ręki kolejne zadanie, to siadł, załamał się i wymiękł” – następny przykład dorzuca Wojtek. Wszyscy rezygnujący dostawali na oczach innych, którzy się nie poddali albo nie odpadli, kilka minut na zabranie swoich rzeczy z namiotu i wyjście. Najbardziej wymowny przykład opisujący trudy selekcji przytacza Wiesław. Z charakterystycznym dla siebie uśmiechem wspomina: „Też był taki kafar, z kiokuszinki on chyba był [zawodnik karate Kyokushin-kaikan – przyp. Autora], kwadratowy taki człowiek. Pamiętam, jak w Lublińcu jeszcze na kursie ustawił nas wszystkich na linii, walił z karate w brzuch i obserwował, jak daleko który odskoczy. I sprawdzał, czy się ktoś cofnął metr, dwa czy trzy metry. A potem ze śmiechem mówił: «Będziecie codziennie trenowali, to będziecie wyglądali tak młodo jak ja»”.

Ma się z czego śmiać, bo ten twardziel z Lublińca też pojawił się na selekcji w Bieszczadach. I już zupełnie innym tonem mówił: „Wiechu, wiesz, nie pędź tak. Umówmy się, że zatrzymasz się, ja pójdę, potem za pięć minut pójdzie Robert i za dziesięć minut pójdziesz ty. Wiesz, żeby nie było, że nas tak wyprzedziłeś”. Kandydaci do jednostki startowali w kilkuminutowych odstępach, stąd ten apel – nikt nie chciał dotrzeć na metę kilka minut po kimś, kto wystartował później niż on. Ale te apele na nic się zdały, Wiesław i tak zawsze był wszędzie pierwszy. Poza tym rozmowy między żołnierzami mogły skończyć się wykluczeniem z selekcji. Obowiązywał absolutny zakaz kontaktowania się.

Na szczęście nie było zakazu korzystania z tego, co znalazło się na trasie. To, że trzeba było pić wodę ze strumieni, bo pół litra tej z dziennego przydziału bardzo szybko się kończyło, to oczywiste. Zdarzało się jednak, że ktoś znalazł buty wyrzucone przez żołnierza, który się poddał i wyjechał. „Kolega, który miał ogromne odciski i czarne paznokcie, obejrzał je, powyginał i okazało się, że są lepsze od tych, które miał” – mówi Tomek. Pewnie dzięki tej strategicznej decyzji ukończył selekcję. A Jacek ukończył ją dzięki czyimś skarpetom.

„Ogólnie to zupełnie nie byłem przygotowany. Miałem to, co dostaliśmy w Rembertowie, i jakieś skarpetki frotowe. Akurat to Jacek zapamiętał nie przez przypadek. – Po pierwszym dniu to frotté się porwało i dobrze, że ktoś z odpadających stare skarpety zostawił na drzewie. Jedna była taka typowo wojskowa pod kolano, a druga taka normalna, za kostkę. Dzięki tym skarpetkom przeszedłem selekcję” – mówi.

Zresztą z Jackiem związana jest jeszcze jedna interesująca historia. Chociaż słowo „interesująca” lepiej wziąć w cudzysłów. Mimo luksusu w postaci znalezionych na drzewie dwóch innych skarpet, miał, jak zresztą większość kandydatów, bolesny problem z paznokciami u nóg i ze stopami. Odciski okazywały się błahostką, ale z krwią pod paznokciami trudno już było przetrwać i maszerować kolejne dziesiątki kilometrów po górach. I nie wiadomo, czy większym problemem było samo maszerowanie, czy to, że ból uniemożliwiał skoncentrowanie myśli na precyzyjnie zaznaczonym na nieczytelnej mapie celu.

„Nie mogłem wytrzymać, więc myślę: na początku poinformowali, że w razie poważnych kłopotów jest z nami lekarz. Wiedzieliśmy, w którym mieszka namiocie, więc poszedłem pokazać mu te moje stopy” – wspomina Jacek. Lekarz nie należał jednak do grona tych nadwrażliwych i zapewne był przez organizatorów selekcji uprzedzony, że jest w Bieszczadach tylko po to, żeby ratować życie i zdrowie. Podchodzących krwią paznokci Jacka do kategorii „ratowanie zdrowia” nie zaliczył, więc ze śmiechem polecił mu kupić lakier i pomalować je, jeżeli nie podobają mu się czarne. „Całe szczęście któryś z kolegów znał na to leśny sposób. Uratowała nas akacja. Kolega zerwał z niej kolec i cały zabieg polegał na tym, żeby wbić go sobie pod paznokieć. Spoko, ulżyło” – z niewiarygodną lekkością opowiada Jacek. I dodaje jeszcze bardziej swobodnie: „Wystarczyło przebić i nacisnąć i jak ta ropa wypłynęła, to już przestawało boleć i fajnie się maszerowało. Gdyby nie kolce z akacji i znalezione skarpetki, to nie ukończyłbym tej selekcji”.

A temu bólowi, dziś już bagatelizowanemu i wspominanemu z uśmiechem, towarzyszył stres. Każdy musiał codziennie trafić do swoich punktów zaznaczonych na mapie. I żaden – może poza Wiesławem – nie miał pewności, czy do właściwego punktu idzie. A na zameldowanie się na kolejnych górskich posterunkach był określony czas. Można było zabłądzić, to nikogo nie interesowało, ważne, żeby w kolejnych punktach stawiać się w wyznaczonym limicie czasu. Stąd Jacek, który kilka razy zabłądził, mógł na koniec generałowi Petelickiemu na pytanie, czy zaliczył wszystkie punkty, odpowiedzieć: „Tak, zaliczyłem dziesięć, w tym dwa nie swoje”. Gubiła go w pierwszych dniach rutyna wyniesiona ze szkoły oficerskiej. Rutyna temperowana na kolejnych górkach, na które wspinał się kilkadziesiąt minut tylko po to, żeby usłyszeć: „Przepraszam, ale to nie pana cel”. Miał to szczęście, że potrafił się pozbierać i mieszcząc się w limicie czasowym znaleźć swoją górkę.

Jedna z żelaznych zasad selekcji brzmiała „Zakaz rozmów na trasie”. Nawet bliscy dotąd koledzy ze szkoły, jednostki, nie mogli sobie pomagać i udzielać wskazówek. Tu nie chodziło o trenowanie umiejętności współpracy, tu sprawdzano indywidualne predyspozycje. Poprzez zakaz rozmów testowano też zdolność kandydatów do podporządkowania się regułom obowiązującym w jednostce, w której reguły są ważniejsze niż przyjaźń. „To była krótka piłka. Dwóch kolegów, mijając się na trasie z punktu na punkt, wymieniło jakieś spostrzeżenia. Nie słyszałem jakie, bo byłem za daleko. Instruktor też nie słyszał, ale zauważył, że chwilę rozmawiali” – obaj wylecieli, wspomina Wojtek.

Tomek praktycznie przez pięć dni nie rozmawiał ani ze swoim przyjacielem Wojtkiem, ani z Jackiem, z którym mieszkał na studiach w jednym pokoju. W przebrnięciu przez selekcję pomogły mu w tym czasie lata spędzone w harcerstwie. Dokładnie osiemnaście lat. Chodzenie na azymut, marsze patrolowe, topografia i studiowanie mapy to w harcerskiej dla jednych zabawie, dla innych służbie codzienność. Wszyscy kandydaci do GROM-u wspominali, że w szkołach oficerskich nie był to – delikatnie mówiąc – element, do którego szczególnie przykładano wagę, ale dopiero relacja Tomka o tym, że więcej dało mu pod tym względem harcerstwo niż wojsko, zadziałał na wyobraźnię.

Jednak zakaz podpowiedzi został raz złamany. Do dziś nie wiadomo w jakim celu. Jak wspomina Jacek, było to przy jednym z punktów kontrolnych. „Okej, oczywiście trafiłem i czekam, żeby instruktor pokazał mi kolejny cel. On zaznacza na mapie i – ku mojemu zaskoczeniu – pyta, czy wiem, jak iść. Mówię, że wiem, że trzeba iść tędy… A on na to, że nie. Szybciej będzie tędy – pokazał palcem w zupełnie inną stronę”. Taka podpowiedź u kogoś, kto miał w pamięci przypadki wyrzucania kandydatów za błahe rozmowy, wywołała konsternację. I oczywiste pytanie: „Czy to podpowiedź szczera, czy kolejny test?”. Jacek pamiętał akurat o czymś, o czym nie było tu jeszcze okazji wspomnieć – zachowanie kandydatów w czasie selekcji cały czas obserwował psycholog. Instruktor, o którym mowa, był psychologiem z zespołu werbującego w szkole oficerskiej, co Jacek sobie później uświadomił. Do dziś jednak nie wie, o co w tej sytuacji chodziło i jak skończyłaby się dla niego selekcja, gdyby poszedł tam, gdzie kierował go instruktor. Udał się tam, gdzie sam planował. Pewne dziś jest tylko jedno, bo później Jacek to sprawdził – trasa wskazana przez instruktora rzeczywiście była krótsza od tej, którą wybrał.

„Ja pierwszy raz w życiu byłem w Bieszczadach i nie zdawałem sobie sprawy z tego, że to tak trudne góry i tak trudna próba będzie. Picie wody ze strumieni, bo dostawaliśmy co prawda rano po butelce, ale to było nic, jak na cały dzień marszu po górach z kilkoma kilogramami ekwipunku. Z jedzeniem było to samo, te porcje były naprawdę niewielkie. Chodziło o to, żeby sprawdzić, jak człowiek radzi sobie w ekstremalnych warunkach, mając niewiele produktów potrzebnych do przetrwania” – opowiada Tomek. Do dyspozycji mieli tak zwane wojskowe eski, czyli racje żywieniowe składające się z konserwy mięsnej, podobnej do popularnej „tyrolskiej”, ewentualnie kaszanki w puszce, sucharów, odrobiny cukru, suszonych owoców i herbaty.

Taki zestaw dla turysty byłby zapewne zbyt skromny, trudno się więc dziwić, że żołnierze rekruci, szukali sposobu, by go wzbogacić. Na pomysł po pierwszym dniu wpadł Tomek i z kolegą po całym dniu morderczych marszów szukali zaopatrzenia na kolejny dzień. Przeszli dziesięć kilometrów do najbliższej miejscowości z nadzieją, że tam musi być jakaś cywilizacja. I sklep. Sklep był, ale na nieszczęście wieczorem zaopatrywali się w nim też instruktorzy. To spotkanie nie należało do najprzyjemniejszych, ale inaczej być nie mogło. Opuszczenie obozowiska było przecież złamaniem żelaznych zasad selekcji i kwalifikowało delikwentów do dyskwalifikacji. Diabeł, wspomniany już nieżyjący Leszek Drewniak, czyli jeden z instruktorów spotkanych w sklepie, był jednak wspaniałomyślny, chociaż sam nie wiem, czy była to wspaniałomyślność, czy raczej sadyzm. „Przekonał drugiego instruktora, żeby przymknął oko, obrócił wszystko w żart, bo śmiał się z nas, że sami zadaliśmy sobie karę” – wspomina Tomek, opowiadając, jak Diabeł odesłał ich do bazy z pustymi rękami.

A było to po dwunastu godzinach marszobiegu w górach. Tyle mniej więcej dziennie pokonywali. Nikt nie liczył tego w kilometrach, liczono w godzinach. I tu wychodziło, czy poza niezwykłą orientacją w terenie i umiejętnością czytania map, kandydaci na żołnierzy JW 2305 mają równie dużą wytrzymałość na ból i żelazną kondycję. Zdecydowanie trudniej mieli ci świeżo upieczeni oficerowie. Jak wcześniej wspominałem, przyjechali w wyjściowych mundurach, prosto z promocji i musieli sobie radzić, mając do dyspozycji odebrany w Rembertowie plecaczek, którego zawartość z perspektywy zadań, jakie dostali na miejscu, wydawała się być wojskowym żartem z żółtodziobów. Ci, którzy przyszli z innych jednostek, mieli pod tym względem łatwiej, bo mieli i buty, i mundury polowe. „To, że jak ktoś odpadł, to prosiło się go, żeby zostawił buty, bo były lekko rozchodzone, to była normalka” – wspominają. I trudno się dziwić, bo każdy, kto chodził kiedyś w nowych, niezbyt wygodnych butach, może sobie wyobrazić, co oznaczało kilkanaście godzin marszu, w polskich adidasach wyprodukowanych w latach siedemdziesiątych na potrzeby wojska. Ale podchodzące krwią paznokcie i rany na stopach, to nie były jedyne kontuzje. „Stawy, kolana, to bolało niesamowicie. Wiesz, jak z kilkoma kilogramami na plecach biegniesz pod górę i z góry prze z kilkanaście godzin dziennie, to musi boleć.” – Tak najkrócej można podsumować dolegliwości fizyczne tego etapu.

Udało się. Sponad pięćdziesięciu kandydatów czwartego dnia wieczorem w obozie zameldowało się nieco ponad dwudziestu. W sumie w górach z mapami, maszerując i biegnąc od szczytu do szczytu, spędzili prawie pięćdziesiąt godzin. Bagaż pozwalający poczuć ulgę po słowach: „Okej, daliście radę, idźcie się wyspać. Zasłużyliście na odpoczynek, to wszystko”. Jak każdego wieczoru w namiotach bez słowa zdejmowali buty z odparzonych stóp i kładli się na łóżka polowe.

Tak na marginesie – rozmowy o tym, co działo się w obozie po powrocie z trasy, były najkrótsze. „No, Tomek, kurde, pamiętam tyle, że zdejmowałem buty i zasypiałem.” – Tak można je streścić. Trudno – przynajmniej mi – wyobrazić sobie grupę facetów podejmujących tak ekscytujące wyzwanie i nierozmawiających o tym wieczorami. W Bieszczadach, które nam, cywilom, kojarzą się przecież z harcerskim obozem i rozmowami przy ognisku. Tu jednak ogniska nie było. Nie było rozmów. Wierzę, że w tych namiotach panowała cisza.

SEALsi – tu znowu powołam się na najpopularniejszą chyba w Polsce książkę o komandosach – mają swój hell week. Oni mieli… oficjalnej nazwy nie było, powiedzmy więc „piekielną noc”. I z tymi amerykańskimi wzorami coś jest na rzeczy. Tam też przed decydującą próbą stwarzano atmosferę weekendowego grilla z rodziną albo wyjścia na pizzę z kolegami. W opowieści Chrisa Kyle’a wyglądało to tak: „Wieczorem tego dnia, kiedy miał się zacząć hell week, zebrano nas w wielkiej sali, nakarmiono pizzą i urządzono nam maraton filmowy: Helikopter w ogniu, Byliśmy żołnierzami, Braveheart ”. Amerykański snajper, jak to w Ameryce, nabrać się nie dał i z niepokojem te filmy oglądał. Przyszli GROM-owcy na hasło: „Dziś jest luz” – zasnęli. Po prostu. Nie mieli siły na szukanie podstępnych planów i analizowanie niuansów.

To były granaty hukowe, petardy, serie z karabinów maszynowych, syreny i krzyki. W środku nocy na polanie w Bieszczadach wybuchła trzecia wojna światowa. Przynajmniej tak się wydawało śpiącym od dwóch, maksymalnie trzech godzin kandydatom do GROM-u. Rozpoczęła się właśnie ostatnia, decydująca część selekcji. „Wiesz, trudno opisać, co czujesz, jak rozluźniony po morderczych czterech dniach kładziesz się spać i łóżko polowe wydaje ci się wygodniejsze od wodnego łoża w apartamencie arabskiego szejka. A nagle z tego królewskiego spokojnego snu wyrywa cię trzęsienie ziemi”.

„Organizują nagle zbiórkę i instruktor do nas mówi, że to jest ostatnia próba. Do rana mamy czas, żeby dotrzeć do celu – opowiada Jacek i od razu dodaje. – Pomyślałem, że to jest przecież absolutnie niemożliwe, byłem przekonany, że to jest już tylko próba psychologiczna, że oni chcą tylko sprawdzić, kto wystartuje. Kto się nie podda, tylko wystartuje… Tomek startował pięć minut za mną i chwilę przed rozpoczęciem mówię mu: «Tomek, zobaczysz, tu jest tylko kawałek do takiej przełęczy, tam na pewno będą czekali i na tym koniec. Przecież to jest niemożliwe, żebyśmy w takim stanie doszli dalej!»”.

Jacek dwa razy się tu pomylił. Pierwsza pomyłka – za najbliższą przełęczą nie było mety, trzeba było biec do rana. Druga pomyłka – wytrzymanie marszobiegu w takim stanie, w jakim wtedy byli, okazało się jednak możliwe. Chociaż w to drugie Jacek nie wierzył.

„No i tak biegnę kilometr, drugi pod tę górkę, wbiegam na szczyt – nie oszczędzałem sił, bo byłem pewny, że to ściema – no i widzę, jest samochód! Wiedziałem, wiedziałem! Podchodzę do tego samochodu zadowolony, że to na pewno koniec, a tam instruktor się pyta: «Numer?». Mówię: «Taki i taki». Odpowiada: «Dalej prosto». Nogi się pode mną ugięły”. Trasę przebiegł/przeszedł w sześć godzin i jedną minutę. I jak wspomina, nigdy wcześniej w życiu nie był tak zmęczony. „To była chyba czwarta, może piąta rano i pamiętam, że biegłem tak nieprzytomny… Pierwszy raz w życiu doświadczyłem czegoś takiego. Patrzyłem już tylko na ścieżkę, po której mam biec, i wzrok trzymałem prosto, a ciało schodziło w krzaki. Mniej więcej tak, jakbyś próbował utrzymać równowagę po wypiciu dużej ilości alkoholu”.

A był to nie tylko ekstremalny test wytrzymałości fizycznej. Był to także sprawdzian siły psychicznej, zdolności do racjonalnego oceniania sytuacji i rozkładania sił. W tym końcowym marszobiegu, podobnie jak i w poprzednich dniach, kandydaci do GROM-u nie wiedzieli, ile kilometrów muszą pokonać i jaki czas mają na to wyznaczony. Tego, czy zmieścili się w limicie i że to już koniec próby dowiadywali się na mecie. Jacek wiedzę o tym, że sześć godzin i jedna minuta to czas wystarczający, a do przebycia mieli pięćdziesiąt jeden kilometrów, posiadł dopiero, gdy dotarł na przewidziane miejsce. Okazało się, że do pokonania ostatniej trasy mieli siedem godzin.

Na początku września widno robi się po piątej, w drugiej połowie – po szóstej. Nie pamiętają, o której dotarli do celu, pamiętają, że robiło się jasno. „W każdym razie musiało być nad ranem” – takie stwierdzenie dobrze oddaje dezorientację wywołaną krańcowym zmęczeniem. Niektórzy wymiotowali, tym lepiej znoszącym ekstremalny wysiłek jedynie kręciło się w głowach, byli i tacy, którzy tracili równowagę.

Na polanie stał duży wojskowy namiot, pod nim za stołem siedział jakiś podpułkownik. Dla kandydatów wtedy jeszcze „jakiś”, bo Sławomira Petelickiego większość z nich nie znała, poza tym nie mieli już siły zastanawiać się gdzie i po co są. „Panowie, będziecie tworzyli historię. Dostaliście się do pierwszej polskiej jednostki antyterrorystycznej, wy w niej będziecie. Ta jednostka będzie nazywała się GROM” – Tomkowi trudno ukryć wzruszenie, kiedy opowiada o tym, jak został żołnierzem jednostki, która niebawem będzie mogła się równać z najlepszymi oddziałami specjalnymi świata. „«Będziecie taką polską Deltą» – powiedział nam Szef. A przecież DELTA to jest najwyższy poziom na świecie, wtedy prawdopodobnie była najlepsza. O SAS-ie mało kto wtedy słyszał, a Delta… Wiesz, to była legenda”.

Jacek zapamiętał to nieco inaczej: „Wiesz, ja to poczułem się trochę nieswojo. Pomijam, że ze zmęczenia słaniałem się na nogach, ale… Trzech panów siedzi za stołem, każą podejść i pierwszy pyta: «Czy pan wszystko z siebie dał?», drugi, jak oceniam selekcję, czy coś bym zmienił, trzeci to był Amerykanin i też coś dorzucił. Wreszcie na koniec popatrzyli na mnie, wstali. I Petelicki mówi: «Witamy w naszej jednostce GROM». Po tym wszystkim to ja naprawdę nie wiedziałem, czy to jest koniec, czy to zaraz będzie jakiś kolejny etap selekcji”.

To był już koniec. Pełen wielkich słów i zapewnień o wyjątkowości realizowanego właśnie projektu. Pamiętając realia z jednostek, w których służyli albo praktykowali, trudno było im uwierzyć w tak fantastyczne deklaracje faceta, którego widzieli po raz pierwszy. Jacek niedowierzał. „Pomijam, że nie miałem siły myśleć ale nie wiedziałem, jak do tego wszystkiego podejść. No fajnie… będziemy tworzyć historię… Okej, ale nie wiedziałem, czy to jest na poważnie mówione, czy to może i fajny pomysł, ale skończy się jak wszystko” – zdradza swoje ówczesne obawy. Z kolei Tomek i Wojtek zapewniają, że żaden nie potraktował tego, co słyszy, jak bajek. „Wiesz, pewnie udzielał nam się entuzjazm wywołany przejściem morderczej próby i wywalczeniem miejsca w jednostce” – mówi Tomek. A Wojtek dodaje: „Ja uwierzyłem, bo od początku widziałem pełen profesjonalizm, z jakim wszystko było organizowane”.

Co budowało takie wrażenie wyjątkowości nowotworzonej jednostki? Między innymi śmiertelnie poważne traktowanie przez Szefa każdego zadania. Tak robił sam i tego wymagał od innych. Od samego początku. Symboliczna może być ta krótka opowieść jednego z chłopaków: „Tam, na polanie, podchodziliśmy kolejno do Szefa, ściskał nam dłoń – pierwszy raz wtedy poczułem to imadło – i pytał, jak tam… jak się czuję. Jednego kolegę, Buliego, zapytał: «I jak? Dał pan z siebie wszystko?». A ten chciał zaszpanować, jaki to jest twardy i wytrzymały, i odpowiedział: «Nie, panie pułkowniku, ja to jeszcze raz tyle mogę przebiec»”. Buli wyleciał z jednostki dwie sekundy po powitalnym uścisku. „U Szefa nie było miejsca na cwaniakowanie, jak facet stwierdził, że nie dał z siebie wszystkiego w czasie selekcji, to nie było dla niego miejsca wśród nas” – wspomina jeden z tych, którzy nie cwaniakowali.

I między innymi on po raz pierwszy we wrześniu 1991 roku usłyszał nazwę jednostki, która dziś jest już legendą. Warto przy tej okazji przypomnieć i rozwiać pewne mity wokół tej nazwy narosłe. „Te opowieści o skrócie od imienia generała Czempińskiego nie są do końca prawdziwe. My od początku wiedzieliśmy, że skrót rozwija się Grupa Reagowania Operacyjno-Mobilnego, ewentualnie Manewrowego, bo ten ostatni człon był zmieniany” – mówią żołnierze. Teoria, że nazwę jednostki pomyślano jako hołd dla Gromosława Czempińskiego, jest efektowna i stanowi część legendy GROM-u, ale nie jest prawdziwa. Sam Sławomir Petelicki przyznał, że lubił te medialne spekulacje podsycać i podchwycił taką teorię, żeby symbolicznie uhonorować generała, który został za zasługi odznaczony w Stanach Zjednoczonych, a w Polsce – nie . Kiedy jednak tworzył jednostkę – oficjalnie odpowiedni rozkaz minister spraw wewnętrznych Krzysztof Kozłowski podpisał 13 lipca 1990 roku – Gromosław Czempiński jeszcze nie przeprowadził akcji, za którą miał być w nazwie jednostki tak symbolicznie uhonorowany. Tajna operacja polskiego wywiadu, operacja Samum, czyli wywiezienie z Iraku amerykańskich agentów, miała miejsce dopiero jesienią tego roku.

Tajna operacja – selekcja, skończyła się w drugiej połowie września 1991 roku. Nieco ponad dwudziestu sponad pięćdziesięciu kandydatów przetrwało cztery dni i noc. Pewnie dla większości najtrudniejszą noc w życiu. I tylko Wiesław ten swego rodzaju finisz i decydujący sprawdzian wspomina z uśmiechem. „No, obudzili nas i kazali te kilkadziesiąt kilometrów po górach przejść, nie. Wystartowałem siódmy czy ósmy, no to Buliego dogoniłem, tego Koka dogoniłem, potem dogoniłem i Zenka, i Roberta. Dogoniłem i szliśmy jako pierwsi, to jak minąłem pięć osób, to już byłem spokojny”.

Drugim snajperem opowiadającym o pierwszej selekcji bez większych emocji jest Wojtek. To on podobno przeszedł ją z najlepszymi wynikami – nie zaprzecza – i nie traktuje jej, co ciekawe, jak śmiertelnie trudnego wyzwania. To może i znak, że kryteria i stopień trudności był ustawiony tak, żeby oddzielić takich jak on, od reszty, której jedynie się wydawało, że jest dobra. „U mnie w szkole była topografia, dobrze to tłumaczyli, wykładowcy się przykładali, a ja do tego miałem silne nogi, więc problemu nie było” – krótko zdradza tajemnicę selekcyjnego sukcesu.

Dla reszty spokojny był w czasie selekcji tylko powrót. Powietrze zeszło, kiedy wsiedli do autobusu podstawionego dla nich do Baligrodu. Zabrał ich z tego miejsca, do którego niecały tydzień wcześniej musieli dotrzeć z Warszawy sami. „W tym autobusie panowała absolutna cisza. Tu podobnie jak w obozie nikt nie miał siły rozmawiać” – wspominają. A dalej rozpoczyna się opowieść o kontuzjach zinwentaryzowanych w czasie podróży. „Ja miałem nogi tak spuchnięte, że jak próbowałem włożyć tam jakiekolwiek buty, to nie dało rady. Jak siadłem we w miarę wygodnym fotelu autokaru, to podnieść się nie mogłem” – mówi Jacek. „O czym mieliśmy gadać, jak nikt na nic siły nie miał i wszystkich wszystko bolało. Ja na przykład miałem tak pozdzieraną skórę ze stóp i tak poharatane nogi, że jeszcze tydzień po powrocie nie mogłem chodzić” – dodaje Tomek. Jacek obiecał sobie w tym autokarze, że co najmniej przez pięć lat w Bieszczady nie wróci. Półtora roku później proszono go, żeby pojechał tam jako instruktor. Miał siedzieć na górce i skazywać kursanta na dalsze szukanie celu albo wyznaczać mu kolejny. Odmówił. Zgodnie z postanowieniem pojechał pięć lat po selekcji. Od tamtej pory jest w Bieszczadach dwa razy w roku albo jako instruktor, albo organizator selekcji.

W czasie powrotu do Warszawy nowi żołnierze GROM-u przeprowadzili pierwszą akcję. Kiedy autobus zatrzymał się na postój niedaleko przydrożnego baru, ogołocili go z kurczaków i kiełbasy. Oczywiście legalnie. Wykupili po prostu wszystko, co właściciel miał na grillu. I wszyscy wspominają to do dziś ze śmiechem. „Tak tęskniliśmy za normalnym jedzeniem, że braliśmy kurczaki i kiełbasę, jedno zagryzaliśmy drugim. Ten facet chyba w życiu nie miał jednorazowo takiego utargu, bo szkolna wycieczka nie byłaby w stanie zjeść połowy tego, co my. Wykupiliśmy mu dosłownie wszystko”.

Byli pierwszymi z setek żołnierzy, którzy potem przez lata trafiali na selekcję. Oni jeszcze jechali na nią w ciemno, nie wiedząc ta naprawdę kto i do czego ich selekcjonuje. Potem kandydatów przyciągała już magia jednostki specjalnej i legenda, którą działania GROM-u budowały. Miało to i swoje złe, a raczej – z perspektywy chłopaków – zabawne strony. Wiesław, najbardziej skory do dworowania sobie z niedoszłych komandosów, tak wspominał jednego z nich: „Przyjechał z kasetami wideo, na których miał ponagrywane swoje wyczyny. Szef na to mówił: «Ooo, jaki pan jest dobry. Ale wie pan, jest taki szczegół, żeby się do nas dostać, trzeba selekcję zaliczyć». A ten na to: «Generale, taką selekcję to ja nosem wciągam». «A to jak pan wciągnie, to proszę się zgłosić» – ze stoickim spokojem odpowiadał Szef”. Łatwo się domyślić, że akurat temu żołnierzowi selekcji wciągnąć nosem się nie udało. Mimo dwukrotnego podejścia. „Pamiętam gości, takich typowych ABS-ów, czyli absolutny brak szyi, ciuchy z najwyższej półki, czyli dresy na spacer w Alpy. Jak pierwszego dnia okazywało się, że jest trochę mokro, trochę zimno, to rano mówili dziękuję i tyle ich w jednostce widziano” – dodaje Jacek.

Źle trafiali, bo celem selekcji nie było wybranie grupy nadludzi startujących w telewizyjnych zawodach strongmanów. Nie szukali tych najbardziej wytrzymałych fizycznie, najsilniejszych, największych i najodważniejszych. Tacy może i dobrze sprawdzają się w sporcie, w dyscyplinach indywidualnych, ale jednostka to przede wszystkim zespół. W czasie selekcji szukano więc ludzi, którzy oczywiście spełniają wyśrubowane wymagania dotyczące przygotowania fizycznego, ale przede wszystkim są przygotowani do bycia trybem w dobrze zsynchronizowanej maszynie. Ponad indywidualne umiejętności przedkładano predyspozycje do pracy w zespole. Nie zawsze, co oczywiste, udawało się w czasie selekcji odsiać tych, którzy do zespołu nie pasują, i dlatego selekcja nie kończyła się po tygodniu. Trwała też w czasie szkolenia i nawet akcji. „Wiesz, to dlatego, że są tacy, którzy na ćwiczeniach robią wszystko perfekcyjnie, idealnie strzelają, na bojowo wchodzą jako pierwsi. Ale w komfortowych warunkach, kiedy mają z tyłu głowy, że to ćwiczenia… A jak dochodził do tego jakikolwiek stres, to jakbyś go nie ustawił, to zawsze do wejścia jest ostatni. Na bojowo pięknie, pierwszy wyważa drzwi, a w akcji zaplątał się gdzieś tam, pokręcił i wchodził ostatni, jak wszyscy już wbiegli” – tłumaczy jeden z chłopaków. Szef miał dużo czasu, żeby takich wyłapywać i odsiewać, szkolenie trwało przecież kilkanaście miesięcy.

A Jacek, który nie uwierzył w wyjątkowość tego projektu po samej przemowie, miał trochę czasu, żeby uwierzyć, że wyjątkowo jednak będzie. „Ja z natury taki nieufny jestem i jakoś na mnie nie działają takie górnolotne deklaracje. Dopóki nie zobaczę, to nie uwierzę” – mówi. I sam przyznaje, że w brzmiące na początku abstrakcyjnie opowieści o polskiej jednostce podobnej do Delta Force uwierzył dopiero, kiedy zaczęło się szkolenie.

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych